
Pod hasztagiem #ruinersi funkcjonuje na Instagramie społeczność pasjonatów remontujących stare budynki w Sudetach, na Mazurach czy w Beskidach. Niektórzy przy każdej wprowadzanej zmianie muszą się konsultować z konserwatorem zabytków, jeśli obiekt został wpisany do rejestru. Inni sami poszukują pomocy fachowców, by przywrócić po stu kilkudziesięciu latach oryginalny wygląd domu. Relacjonują w mediach społecznościowych każdą czynność: mycie starych cegieł, kamieni, opowiadają, jak musieli wzmacniać budynek, jak podnieśli dach. Często nie mają nic wspólnego z budownictwem i remontami – pracują w korporacjach i marzą, żeby mieć dom z niezwykłym klimatem.

Aleksandra Klonowska-Szałek, która od 2017 r. prowadzi gromadzący nieszablonowe obiekty wakacyjne portal Slowhop.com i obserwuje rynek takich nieruchomości, zauważyła, że od dwóch lat coraz więcej osób kupuje małe, stare, zaniedbane obiekty do remontu. Nie inwestycyjnie, jak kupuje się dworek na butikowy hotel ze spa i 20 pokojami na wynajem, ale chatę dla czterech osób z zabudowaniami gospodarczymi. Z myślą o sobie, bo są to miejsca, w których fajnie się mieszka. Opcja wynajmowania pojawia się czasami później, gdy ludzie zmieniają miejsca zamieszkania i pracy, a nie chcą sprzedawać jakiejś cząstki swojego życia – wolą wynająć, a i to raczej znajomym, a nie komercyjnie. Żeby było zaufanie, żeby nie zniszczyli.
– My z mężem również czujemy się ruinersami. W 2015 r. kupiliśmy za 340 tys. zł starą oborę na Mazurach, by urządzić w niej takie wyjątkowe miejsce tylko dla siebie. Dziś pewnie dom, w który ją zamieniliśmy, wart jest trzykrotnie więcej, ale za nic na świecie nie chcielibyśmy go sprzedawać – mówi Aleksandra Klonowska-Szałek.
Deska z 1655 roku
Magdalena i Rafał Traczowie początkowo nie szukali domu, ale ziemi do realizacji innej pasji – uprawy 70 gatunków róż, która nie mieściła się już w poprzednim miejscu. Siedem lat temu znaleźli taką działkę razem ze starym budynkiem – 500-metrowym domem i dużą stodołą w jednym – na Dolnym Śląsku. Obok motywacji ogrodniczej i zwykłej potrzeby zamieszkania pojawiła się nowa: ocalić od zniszczenia historyczny budynek.

Zdaniem Magdaleny Tracz najstarsza część domu może liczyć prawdopodobnie kilkaset lat – znaleziona na strychu deska ze skrzyni posagowej nosi datę 1655 r. Niestety poprzedni właściciel, który kupił nieruchomość od powojennych repatriantów, oczyścił go z wszelkich ruchomości, zanim zniechęcony przerwał remont. W rupieciarni została tylko szafa, którą zachwycił się renowator i określił jej wiek na przełom XVIII/XIX w. Mebli z epoki musieli więc szukać na targach staroci albo zamawiać repliki.
– Zupełnie nie znaliśmy się na takich remontach. Czytaliśmy opracowania i jeździliśmy po skansenach. Po latach praktyki mąż zna się już na stolarce, ale wtedy brak odpowiednich fachowców był największym problemem. Ci profesjonalni od renowacji są zajęci wysoko płatnymi pracami konserwatorskimi w pałacach i nie przyjadą do chałupy na wsi. Ci od nowoczesnych remontów zupełnie nie wiedzą, jak ratować to, co pozostało, wolą zastąpić staroć nowym elementem ze składu budowlanego. Nawet architekci proponowali nowe materiały i technologie – mówi Magdalena Tracz.

Państwo Traczowie mieli jednak sporo szczęścia – kilka lat wcześniej w pobliskiej wsi dom do renowacji kupiła inwestorka ze Szwajcarii i sama „wykształciła” taką miejscową ekipę z prawdziwego zdarzenia, cierpliwą i z szacunkiem do staroci. Byli na wagę złota – remont udało się zakończyć w dwa lata.
Dekada na budowie
Mniej szczęścia mieli warszawiacy Radek Skwara i Monika Pilc, którzy swój dom w Górach Izerskich remontowali 10 lat, choć miało to trwać maksymalnie trzy lata. Złapali ruinerskiego bakcyla od znajomych, którzy już wcześniej wyprowadzili się poza miasto, zaczęli kupować i remontować stare domy.

– Dużo osób ma wyidealizowany obraz życia na wsi: fotel na werandzie, lampka wina, zachód słońca… Kiedy okazuje się, że to głównie ciężka praca od rana do wieczora, rezygnują. My musieliśmy wykazać się uporem – kiedy przeprowadziliśmy się tu z dziećmi, to już trzeba było ogarnąć to do końca. Dopóki nie skończyliśmy remontu dachu, wspierała nas grupa znajomych, potem zostałem sam – mówi Radek Skwara.
Oprócz blisko 200-letniego kamiennego domu z murem pruskim na piętrze Monika i Radek wyremontowali i przygotowali do zamieszkania również wiekową stodołę, którą wynajmują turystom. Kamień, cegła, kominek opalany drewnem. Jak sami mówią – trochę w tym pałacu, trochę stodoły.

– To było biedne gospodarstwo, nie zachowały się żadne relikwie. Piec chlebowy pamięta może kilka pokoleń, za to lipa przed domem sąsiada ma 550 lat. Historia rozpościera się wszędzie wokół, skłaniając do ściszenia głosu – mówi Radek Skwara.
Żona jak konserwator
Pod hasztagiem #ruinersi na Instagramie często można znaleźć utyskiwania na konieczność uzgadniania różnych szczegółów remontu z konserwatorem zabytków, bo część obiektów wpisana jest do rejestru. Maciej Kulig, choć nie miał do czynienia z urzędem, przeszedł niezły trening co wolno, a czego nie, za sprawą żony Magdy, architektki specjalizującej się w rewitalizacjach i miłośniczki zabytków.

– Dom w Szczyrku po rodzinie był z lat 30. ubiegłego wielu, a bacówka przy domu dużo starsza. Remont udało się zrobić w półtora roku. Tkanka budowlana okazała się w lepszym stanie, niż się spodziewaliśmy. Wszystkie elementy oryginalne zostały zakonserwowane, a ubytki wypełnione tak, jak rekonstrukcja wazy greckiej złożona z niekompletnych okruchów. Nawet zniszczona podłoga z desek została zdjęta i oddana do stolarza, który ją oczyścił i teraz kładziemy ją na pierwotne miejsce – śmieje się Maciej Kulig.
Potwierdza, że znalezienie ekipy budowlanej do takich inwestycji graniczy z cudem. W Polsce firmy są przyzwyczajone do nowych, szybkich technologii. Skrobanie, odłupywanie, sztukowanie przez pół roku to nie jest praca dla ekipy, która w tym czasie zbuduje osiedle szeregowców w stanie surowym za kilka milionów złotych.
– Brakuje też umiejętności budowania po staremu. Nasi budowlańcy już mają mentalność zachodnią: wyrzucić i kupić gotowe prefabrykaty w Castoramie. Tu na zatrzask, tu na klipsa i będzie stało. Ostatecznie w najtrudniejszych pracach pomogła nam ekipa z Ukrainy specjalizująca się w pracach wykończeniowych. Okazało się, że oprócz układania kafelków potrafią się jeszcze posługiwać ręczną piłą, młotem i dłutem, bo każdy kiedyś pomagał w swoich stronach komuś w takich remontach – mówi Maciej Kulig.

Najbardziej karkołomnym działaniem było wybudowanie pod istniejącym drewnianym domem fundamentów i wykonanie wszystkich instalacji. Starali się przy tym nic nie wyrzucać. Na przykład niepotrzebne już cegły z komina wykorzystali do zrobienia podłogi w łączniku między domem a bacówką, w której mieści się narciarnia i rowerownia.
– Dom służy na wynajem, choć sami też spędzamy w nim dużo czasu, ostatnio podczas lockdownu. Mieszkamy w Bielsku, gdzie pracuję w teatrze – mówi Maciej Kulig.
Ucieczka od starego do starego
Michał i Tatiana Mrowcowie mieli wyremontowany przez siebie stary dom na Mazurach. On z wykształcenia operator filmowy, zawodowo fotograf, ona z możliwością pracy zdalnej z roku na rok coraz bardziej oddalali się od zgiełku cywilizacji, aż w końcu postanowili całkowicie żyć z turystyki.
Dom na Mazurach był zbyt mały i bez możliwości rozbudowy, a poza tym sezon turystyczny trwa tu tylko trzy miesiące. Sprzedali więc mazurskie pielesze, żeby kupić dom w górach, gdzie sezon może trwać bez przerwy, a co najmniej przez 10 miesięcy w roku.

– To była miłość od pierwszego wejrzenia: koniec świata, dolina dziewięć hektarów, a za nami nie ma już nic, tylko szlaki górskie i las. A równocześnie do Świeradowa jest stąd zaledwie siedem minut jazdy samochodem, a do Szklarskiej Poręby dwadzieścia. A więc znaleźliśmy się w samym epicentrum turystycznego życia – mówi Michał Mrowiec.
Początkowo zapowiadało się na łatwą inwestycję, ale wkrótce zaczęły się schody. Samo wyrzucenie śmieci i czyszczenie zajęło dwa miesiące. Potem trzeba było rozstać się z ekipą remontową, która – jak się okazało – cierpi na obsesję poszukiwania skarbów i zaczęła ryć w posiadłości. W styczniu 2021 r. spadł taki śnieg, że przez trzy miesiące nie można było dojechać na budowę. Nowa ekipa pojawiła się więc dopiero w marcu.

– Dawaliśmy sobie rok na remont i zaraz właśnie ten rok minie, a mamy dopiero zaawansowany stan surowy – mówi Michał Mrowiec.
Zdjęcia pełne emocji
Podobne historie, tyle że relacjonowane w czasie niemal rzeczywistym i bogato ilustrowane, możemy obserwować w mediach społecznościowych. W postach pod zdjęciami na Instagramie pod hasztagiem #ruinersi są tu np. [pisownia oryginalna]:
prośby o radę: „Ganek był, ganka ni ma… kupa gruzu wciąż przybywa. Jak macie jakieś pomysły na gruz to udzielcie się w komentarzu” – pisze to_sie_nie_uuuda (NadWislanski Park Krajobrazowy),
wyrazy zdumienia: „Okazuje się, że podnoszenie domu lewarkiem nie jest niczym nadzwyczajnym. Mimo wszystko jesteśmy pod wrażeniem i bardzo szczęśliwi, że dom nam się nie zawalił, a może nawet będzie teraz stał bardziej stabilnie. Czekamy niecierpliwie na kolejne niespodzianki” czytamy na profilu cisza_spokoj_zielono (Góry Świętokrzyskie)
czy zadumy: „Złota godzina między burzami. Pogoda w tym roku szaleje, absolutnie nie wiadomo czego się spodziewać. Rozrabiasz zaprawę i nagle jeb, ulewa. Chowasz całe sprzęty do środka, to wychodzi słoneczko. Uczy to jakoś cierpliwości i pokory” – zauważa tymczasem.na.tamie (Warmia).