Służby prześwietlają statki

Katarzyna Kapczyńska
opublikowano: 2008-01-03 07:27

Służby specjalne i prokuratura wzięły pod lupę kontrakty z Gdańska i Szczecina. Badają też restrukturyzację Stoczni Gdynia.

Odpowiedzi na pytanie, kto odpowiada za fatalną kondycję polskich stoczni, poszukują prokuratorzy i służby specjalne. Prokuratura zajęła się też badaniem kontraktów Stoczni Szczecińskiej Nowej (SSN).


Dziurawy portfel

W raporcie otwarcia opracowanym przez resort skarbu napisano, że stocznia ma w portfelu 30 kontraktów, a 28 z nich przynosi straty sięgające nawet 15 mln USD na statek.

— Złożyłem doniesienie, ale o szczegółach nie chcę mówić — ucina Artur Trzeciakowski, prezes SSN.

Przedstawiciele zarządu, którzy podpisywali zamówienia, nie czują się winni.

— Ceny były zgodne z rynkowymi. Zaczynaliśmy z 20 mln zł, nie mieliśmy własnego majątku i musieliśmy płacić wysokie raty dzierżawne, wzrosły ceny stali, spadł kurs dolara — mówi Andrzej Stachura, były prezes SSN, za którego czasów podpisywano zamówienia.

Dodaje, że gdyby stocznia otrzymała na czas obiecane dokapitalizowanie od inwestora czy państwowych agend, łatwiej byłoby jej renegocjować kontrakty i poprawić kondycję finansową.

Pojawiają się też sugestie, że stocznia wcale nie traci 15 mln USD na kontraktach.

— Gdyby tyle doliczyć do każdej jednostki, to ceny byłyby wyższe niż aktualne rynkowe — mówi jeden z byłych pracowników stoczni.

— Jestem przygotowany na tego typu argumenty. W piśmie do prokuratury wykazałem, że ceny w niektórych kontraktach były niższe od rynkowych w momencie ich podpisywania, a także od cen obecnych. Liczb podać jednak nie mogę — zapewnia Artur Trzeciakowski.


Służby i fiskus

Równie dużo emocji budzą kontrakty podpisywane przez Andrzeja Buczkowskiego, który kilka lat temu był wiceprezesem Stoczni Gdynia, a za rządów PiS członkiem zarządu Stoczni Gdańsk.

— Badamy podpisywane przez niego kontrakty w Stoczni Gdańsk z firmą Vellguth — mówi Katarzyna Bernecka, rzecznik prasowy Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego w Gdańsku.

— Miałem zgodę zarządu i rady nadzorczej. Uzyskałem bardzo dobrą cenę, która nie odbiega od rynkowych. Sprawa ta nie jest prowadzona przeciwko mnie. Jestem tu świadkiem — podkreśla Andrzej Buczkowski.

Od lat rządowe służby i prokuratorzy interesują się jego działaniami. Niedawno badali sprawę przekazywania na jego konto, kiedy jeszcze pracował w Stoczni Gdynia, pieniędzy od niemieckich kontrahentów. Postępowanie zostało umorzone, ale fiskus zażądał zapłacenia ekstra podatku.

— Skierowałem sprawę do sądu, to on ją rozstrzygnie — podkreśla Andrzej Buczkowski.


Z NIK do służb

Centralne Biuro Antykorupcyjne oraz Prokuratura Rejonowa w Gdyni badają natomiast restrukturyzację Stoczni Gdynia. Początkiem sprawy był raport Najwyższej Izby Kontroli (NIK), w którym zarzucono zarządowi stoczni przekroczenie wskaźnika wynagrodzeń, a Agencji Rozwoju Przemysłu (ARP) brak nadzoru. Obecnie jednak zakres śledztwa znacznie rozszerzono.

Prokuratura bada składanie przez stocznię do ARP w okresie od stycznia 2004 r. do lipca 2005 r. „nieprawdziwych oświadczeń o stanie restrukturyzacji celem otrzymania pozytywnej decyzji restrukturyzacyjnej”. Analizuje też udzieloną pomoc publiczną, a także umorzenie długów, ich wykup oraz skonwertowanie na akcje.

— Wszystkie materiały zostały zaakceptowane przez audytora. Raporty stocznia składała co kwartał. Niektóre dane były prognostyczne, bo nie zawsze faktury wpływały do stoczni w terminie. Nie ma też nic podejrzanego w umorzeniu, wykupie czy konwersji zobowiązań. Ówcześni akcjonariusze nie byli skłonni podwyższać kapitału. Nie było woli prywatyzacyjnej. Dziwi mnie badanie tego procesu. To mieszanie w zupie, która dawno została ugotowana i zjedzona — konkluduje Arkadiusz Krężel, były prezes ARP.