Odpowiedzi na pytanie, kto odpowiada za fatalną kondycję polskich stoczni, poszukują prokuratorzy i służby specjalne. Prokuratura zajęła się też badaniem kontraktów Stoczni Szczecińskiej Nowej (SSN).
Dziurawy portfel
W raporcie otwarcia opracowanym przez resort skarbu napisano, że stocznia ma w portfelu 30 kontraktów, a 28 z nich przynosi straty sięgające nawet 15 mln USD na statek.
— Złożyłem doniesienie, ale o szczegółach nie chcę mówić — ucina Artur Trzeciakowski, prezes SSN.
Przedstawiciele zarządu, którzy podpisywali zamówienia, nie czują się winni.
— Ceny były zgodne z rynkowymi. Zaczynaliśmy z 20 mln zł, nie mieliśmy własnego majątku i musieliśmy płacić wysokie raty dzierżawne, wzrosły ceny stali, spadł kurs dolara — mówi Andrzej Stachura, były prezes SSN, za którego czasów podpisywano zamówienia.
Dodaje, że gdyby stocznia otrzymała na czas obiecane dokapitalizowanie od inwestora czy państwowych agend, łatwiej byłoby jej renegocjować kontrakty i poprawić kondycję finansową.
Pojawiają się też sugestie, że stocznia wcale nie traci 15 mln USD na kontraktach.
— Gdyby tyle doliczyć do każdej jednostki, to ceny byłyby wyższe niż aktualne rynkowe — mówi jeden z byłych pracowników stoczni.
— Jestem przygotowany na tego typu argumenty. W piśmie do prokuratury wykazałem, że ceny w niektórych kontraktach były niższe od rynkowych w momencie ich podpisywania, a także od cen obecnych. Liczb podać jednak nie mogę — zapewnia Artur Trzeciakowski.
Służby i fiskus
Równie dużo emocji budzą kontrakty podpisywane przez Andrzeja Buczkowskiego, który kilka lat temu był wiceprezesem Stoczni Gdynia, a za rządów PiS członkiem zarządu Stoczni Gdańsk.
— Badamy podpisywane przez niego kontrakty w Stoczni Gdańsk z firmą Vellguth — mówi Katarzyna Bernecka, rzecznik prasowy Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego w Gdańsku.
— Miałem zgodę zarządu i rady nadzorczej. Uzyskałem bardzo dobrą cenę, która nie odbiega od rynkowych. Sprawa ta nie jest prowadzona przeciwko mnie. Jestem tu świadkiem — podkreśla Andrzej Buczkowski.
Od lat rządowe służby i prokuratorzy interesują się jego działaniami. Niedawno badali sprawę przekazywania na jego konto, kiedy jeszcze pracował w Stoczni Gdynia, pieniędzy od niemieckich kontrahentów. Postępowanie zostało umorzone, ale fiskus zażądał zapłacenia ekstra podatku.
— Skierowałem sprawę do sądu, to on ją rozstrzygnie — podkreśla Andrzej Buczkowski.
Z NIK do służb
Centralne Biuro Antykorupcyjne oraz Prokuratura Rejonowa w Gdyni badają natomiast restrukturyzację Stoczni Gdynia. Początkiem sprawy był raport Najwyższej Izby Kontroli (NIK), w którym zarzucono zarządowi stoczni przekroczenie wskaźnika wynagrodzeń, a Agencji Rozwoju Przemysłu (ARP) brak nadzoru. Obecnie jednak zakres śledztwa znacznie rozszerzono.
Prokuratura bada składanie przez stocznię do ARP w okresie od stycznia 2004 r. do lipca 2005 r. „nieprawdziwych oświadczeń o stanie restrukturyzacji celem otrzymania pozytywnej decyzji restrukturyzacyjnej”. Analizuje też udzieloną pomoc publiczną, a także umorzenie długów, ich wykup oraz skonwertowanie na akcje.
— Wszystkie materiały zostały zaakceptowane przez audytora. Raporty stocznia składała co kwartał. Niektóre dane były prognostyczne, bo nie zawsze faktury wpływały do stoczni w terminie. Nie ma też nic podejrzanego w umorzeniu, wykupie czy konwersji zobowiązań. Ówcześni akcjonariusze nie byli skłonni podwyższać kapitału. Nie było woli prywatyzacyjnej. Dziwi mnie badanie tego procesu. To mieszanie w zupie, która dawno została ugotowana i zjedzona — konkluduje Arkadiusz Krężel, były prezes ARP.