Urzędnicy zaniżyli liczbę polskich statków rybackich, wnoszonych jako wiano do Unii Europejskiej. Przez pomyłkę? Skutek: rybacy chcą łowić, ale nie mają czym.
Szare niebo, deszcz, zimny wiatr. „Barowa” pogoda. Na wybrzeżu mówi się: „rybacka”. Przy nabrzeżu portu w Gdyni, naprzeciw „Błyskawicy”, kolebie się stary trawler przetwórnia. Rdzawe pręgi na kadłubie zdradzają sędziwy wiek i przepowiadają los statku. Huta czeka.
— Kilka lat temu był częścią naszej „pływającej dumy”, jednym ze 140 trawlerów rybackich, łowiących pod polską banderą na morzach świata. Wystarczyło kilka lat, żeby z rybackiej potęgi został okruch. Czy pan wie, ile dziś mamy statków dalekomorskich? — pyta Zbigniew Karnicki, zastępca dyrektora ds. naukowych w Morskim Instytucie Rybackim w Gdyni — stary rybak, który nie po jednym morzu pływał.
— Pięćdziesiąt.
— Sześć: trzy prywatne i trzy państwowe! A ile z nich pływa pod polską banderą? — pyta Karnicki.
— Wszystkie?
— Trzy prywatne — i żaden państwowy! — dodaje.
Liczby robią wrażenie. Ich porównanie — jeszcze większe: polska rybacka flota dalekomorska ma dziś prawie 7 tys. GT, litewska — 40 tys. GT. Żenada...
Za nieśmiertelną „Błyskawicą” — po drugiej stronie basenu portowego — widać biurowiec Dalmoru.
— No, a Dalmor? Przecież zawsze uchodził za symbol naszego rybołówstwa? — pytam.
— Te trzy państwowe — to właśnie jego — mówi Karnicki, nieco zmieszany.
Dziwna sprawa.
Kilka dni później na lotnisku Okęcie dopadam innego rybaka. Za godzinę ma samolot do Reykjaviku, gdzie wsiądzie na trawler i na kilka tygodni zniknie wśród fal północnego Atlantyku. Mówią o nim: szczęściarz, bo ma czym, co i gdzie łowić.
— Polskie rybołówstwo marnieje, z każdym rokiem coraz mniej statków łowi pod polską banderą, więc Unia przydziela nam coraz mniejsze kwoty połowowe. Uwierzy pan, że my dzisiaj dwoma statkami wykorzystujemy niemal cały polski limit połowowy? — mówi Bogusław Szemioth, prezes Północnoatlantyckiej Organizacji Producentów (POP).
„Organizacja” to szumnie powiedziane: w sumie to trzy statki pod polską banderą:
— My nie uciekamy pod tanie bandery, mimo że biało-czerwona oznacza niższe limity połowowe — przekonuje prezes Szemioth.
A co ma do tego kolor flagi?
— Kiedyś polskie kutry mogły łowić na wielu łowiskach — od Labradoru po Morze Ochockie. Kiedy wchodziliśmy do Unii, ktoś, jakiś urzędnik, zaniżył polski „potencjał połowowy” — czyli liczbę polskich statków — co spowodowało, że dostajemy niższe limity połowowe, i to tylko tam, gdzie unijne statki mogą łowić — tłumaczy Szemioth.
Kto ucieka i kto zaniżył nasz potencjał?
— Niech pan popyta w Gdyni i w Warszawie, a potem zadzwoni na Maltę — rzuca Szemioth.
W Gdyni? Na Maltę?
— Zna pan Dalmor? — pyta.
Kółko się zamyka.
Spółka w teczce
Przedsiębiorstwo Połowów, Przetwórstwa i Handlu Dalmor z Gdyni to ostatnie przedsiębiorstwo połowów dalekomorskich w Polsce. Spółka skarbu państwa. Rybacy mówią o nim: „Daleko od morza”. Z różnych powodów.
Najczęściej utyskują, że spółka postawiła już krzyżyk na łowieniu ryb, że coraz bardziej zmienia się w firmę deweloperską. Fakt, ma najlepsze grunty w całej Gdyni. Tuż pod oknem gabinetu prezesa Dalmoru — przy nabrzeżu, gdzie jeszcze niedawno cumowały dalmorowskie trawlery — powstaje prestiżowy apartamentowiec, najwyższy budynek w całym Trójmieście.
— To obiegowa opinia, ale skoro nie można wyżyć z łowienia ryb, to pozostają apartamenty... — tłumaczy Krzysztof Rychlicki, prezes Dalmoru.
W latach świetności Dalmor miał ponad 40 statków. Łowiły od Kamczatki po Afrykę. Przed dekadą Dalmor założył na Malcie spółkę Fishing Limited (99 proc. udziałów Dalmoru i 1 proc. udziałów Capitol Nominee Service Limite) z siedzibą w La Valettcie, której wyczarterował wszystkie swe statki.
— To taka spółka teczka — precyzuje Szemioth.
Czemu właśnie tam i dlaczego tak dziwnie? Zwłaszcza że Malta wcale nie jest tanią banderą, choć za taką uchodzi.
— Malta brzmi mniej egzotycznie niż Belize czy Panama — twierdzi prezes Rychlicki. I dodaje:
— A dlaczego 99 procent naszej floty pływa pod obcą banderą? Bo można obciąć koszty, głównie osobowe.
To jedyny powód?
— Jedyny.
Głupio brzmi, że spółka skarbu państwa ucieka przed ZUS-em i podatkami za granicę.
— Owszem, ale my jesteśmy podmiotem prawa gospodarczego i obowiązują nas zasady działalności i gospodarczej: musimy szukać wszelkich możliwości podnoszenia rentowności. Poza tym zgodę na to wyraził nasz właściciel, czyli skarb państwa — tłumaczy Rychlicki.
Paradoks jak z Kafki: państwowa firma ucieka przed podatkami, które powinna płacić swemu właścicielowi, a ten wyraża na to zgodę.
— Niejedyny... Paradoksem jest i to, że musimy uciekać spod narodowej bandery, by wyjść na swoje. PZM ma ponad sto statków, z czego tylko jeden pod polską banderą. Pan myśli, że my wybraliśmy Maltę, bo lubimy egzotykę? Nie robilibyśmy tego, gdyby opłacało się rejestrować statki pod polską banderą, gdyby był na przykład drugi, tańszy rejestr statków i niższy podatek tonażowy — twierdzi prezes Rychlicki.
— Dalmor, jako spółka skarbu państwa, nie powinien uciekać do obcego kraju przed płaceniem podatków. Prywatna firma — i owszem. Ale państwowa? — dziwi się Karnicki.
Kto rąbnął potencjał?
Z faktu, że cała państwowa „flota” rybacka pływa pod maltańską banderą, wynika jeszcze i trzeci, bodaj najdziwniejszy paradoks. Wejście Malty i Polski do UE zaskoczyło nie tylko polskie statki w La Valettcie, ale — przede wszystkim — władze Dalmoru i urzędników w Ministerstwie Skarbu Państwa (MSP) i Ministerstwie Rolnictwa (MR).
— Urzędnicy maltańscy byli szybsi i sprytniejsi od polskich, wpisując polskie statki na swą listę statków rybackich. I dzięki temu w dniu akcesji stanowiły one maltański potencjał połowowy (czyli pp), zgłoszony do UE — zauważa Karnicki.
Czy pp to dobro narodowe?
— Jak najbardziej — upiera się Karnicki.
Czyli dobro narodowe Polski przeszło na rzecz obcego państwa, a polskie statki — tworząc potencjał połowowy Malty — powiększają tym samym dobro narodowe tego kraju?
— To fakty — dodaje Karnicki.
Kilka słów wyjaśnienia. Otóż każdy kraj wstępujący do UE musiał przesłać Komisji Europejskiej listę potencjału połowowego — statków, które wnosi do UE jako „wiano”. Im kraj ma wyższy potencjał, tym o większą liczbę licencji połowowych może prosić KE. Bez licencji nie można łowić. Nic dziwnego, że każdy nowy członek Unii starał się zarejestrować jak największą liczbę statków. Tym bardziej że raz określony potencjał nie może ulec zwiększeniu, czyli kraje członkowskie UE nie mogą powiększać floty rybackiej, a jedynie ją modernizować. Taka jest polityka Brukseli.
W sumie logiczne: gdyby wszyscy zaczęli budować statki, ryb wystarczyłoby dla nielicznych. Dlatego UE dopłaca nawet po kilka milionów euro za wyrejestrowanie i złomowanie każdej jednostki. Jeżeli armator złomuje statek, to w jego miejsce nie może już kupić nowego. Niedawno Dalmor zdecydował się zezłomować jeden trawler, no i Unia wypłaciła mu 5 mln euro.
Polscy urzędnicy poszli jednak „pod prąd”: zamiast zawyżać, zaniżyli polski pp. Konkretnie, urzędnicy Ministerstwa Rolnictwa, które tworzyło listę pp dla Komisji Europejskiej. W tzw. rejestrze statków rybackich zabrakło sześciu jednostek: trzech Gryfu i trzech „maltańskich” Dalmoru, które wciąż figurują w rejestrze okrętowym Izby Morskiej (te drugie, mimo że pływają pod obcą banderą, wciąż są polską własnością, bo na Maltę zostały jedynie wyczarterowane).
— Polski rejestr statków rybackich został zaniżony prawie o 22 tys. GT (dla porównania: pp zgłoszony UE wynosi 6 tys. GT). Winę za to ponosi jego autor, Ministerstwo Rolnictwa — twierdzi wprost Bogusław Szemioth w piśmie, jakie wysłał — w imieniu POP — na początku stycznia do premiera Kazimierza Marcinkiewicza.
— Zaniżony, to fakt — zgadza się Karnicki.
Po co pytać?
Ministerstwo Rolnictwa twierdzi, że nic nie zaniżało. W piśmie do redakcji tłumaczy: „Rejestr statków rybackich służy monitorowaniu potencjału połowowego floty rybackiej wspólnoty z uwagi na konieczność jego dostosowywania do dostępnych żywych zasobów morza, zgodnie z założeniami Wspólnej Polityki Rybackiej Unii Europejskiej, a także pośrednio kontrolowania i zarządzania kwotami połowowymi. Wg ustawy o rybołówstwie do rejestru mogą być wpisywane tylko statki o polskiej przynależności. (...) Do rejestru wspólnotowego, z dniem akcesji Polski do UE, mogły być zgłoszone statki znajdujące się w polskim rejestrze statków rybackich, który został utworzony w II połowie 2003 r. — zgodnie z poprzednią ustawą, obowiązującą do 30 kwietnia 2004 r., tj. ustawą o rybołówstwie morskim. Ustawie tej, a więc i wpisowi do rejestru, podlegały tylko statki o polskiej przynależności. W związku z tym do rejestru został wpisany statek Dalmoru ACAMAR noszący polską banderę (złomowany w 2005 r. przy wykorzystaniu finansowej pomocy strukturalnej), a nie znalazły się w nim inne trzy jednostki Dalmoru, które były i są dotąd eksploatowane przez spółkę zarejestrowaną na Malcie, pod banderą maltańską”.
— Statki Dalmoru — mimo czarterowania ich maltańskiej spółce — wciąż pozostają własnością Dalmoru. Przecież ta spółka w 99,9 proc. jest polska, statki i załogi też są polskie! Z rejestru okrętowego statki te zostały jedynie „czasowo wyrejestrowane”, co wcale nie oznacza, że nie należą do polskiego armatora. Ministerstwo Rolnictwa winno je zgłosić UE. Statki, które posiadały czasowo zawieszoną polską przynależność i zostały wpisane do rejestru bareboat charter, prowadzonego przez administrację morską Malty, w dalszym ciągu były — i są! — wpisane w stałym rejestrze okrętowym prowadzonym przez Izbę Morską przy Sądzie Okręgowym w Gdańsku z siedzibą w Gdyni — tłumaczy Rychlicki, obarczając winą urzędników ministerstwa. Ci jednak twierdzą, że to jego wina, bo: „Dalmor nie zgłaszał w okresie tworzenia rejestru oraz później, przed przekazaniem stanu rejestru do Komisji Europejskiej, zainteresowania sprawą zapewnienia potencjałom tych statków miejsca w potencjale połowowym polskiej floty rybackiej”.
— Jak to miałem zrobić, skoro listę do UE przygotowywali od początku do końca urzędnicy — i to na podstawie rejestru okrętowego?! Przecież żaden armator nie ma wpływu na to, czy jego statki zostaną uznane za pp czy nie. Zresztą, nas nikt o tym nie informował! — irytuje się Rychlicki.
— Za treść rejestru rybackiego odpowiadają ministerialni urzędnicy, a nie armatorzy — broni go Karnicki.
Powstaje jednak wrażenie, że prezes Dalmoru — mimo wszystko — mógł choćby zapytać MSP, co robić w takiej sytuacji. Zapytał?
— Z chwilą akcesji my, armatorzy, nie mieliśmy pojęcia, że pp staje się określonym dobrem. To się pojawiło po fakcie — tłumaczy prezes.
— Ustalenie wielkości potencjału połowowego Polski nie leży w kompetencji Ministerstwa Skarbu Państwa. Zdolność połowowa zostaje określona na podstawie jednostek wpisanych do polskiego rejestru okrętowego oraz do polskiego rejestru statków rybackich — mówi Magda Nienałtowska z biura prasowego MSP.
Pozostaje kwestia trzech statków Gryfu. Firma zbankrutowała wiele lat temu. MR nie zgłosiło ich UE, bo — jak twierdzi — „przedsiębiorstwo to zostało zlikwidowane, a statki sprzedane znacznie wcześniej, niż zaistniała konieczność stworzenia rejestru statków rybackich zgodnie z rozporządzeniem unijnym”. Nam jednak udało się ustalić, że statki te nadal figurują w rejestrze okrętowym Izby Morskiej i — tym samym — stanowią „potencjał połowowy”, który mógłby zwiększyć ten zgłoszony o połowę!
To fakty. Rybaków bardziej jednak interesują możliwości naprawienia sytuacji.
Co dalej?
— To, co przydzieliła nam KE na podstawie pp zgłoszonego przez Polskę, wyławiamy dwoma statkami w miesiąc. Potem, żeby nie stać bezczynnie w porcie, musimy kupować licencje połowowe od innych państw albo wymieniać ochłapy. Ostatnio zamieniliśmy z Francuzami prawo do połowu rekinów na śledzie... — mówi Szemioth.
Jego zdaniem, można jeszcze odkręcić sprawę zaniżonego pp:
— Trzeba się uderzyć w piersi i oficjalnie przyznać się do błędu. Polski rząd winien złożyć tzw. notyfikację nieścisłości, korektę kwoty potencjału połowowego, wpisując wszystkie statki z rejestru Izby Morskiej, o których „zapomniał”. Unia dopuszcza taką formę. Niedawno podobny ruch wykonała Litwa — i Unia uwzględniła jej uwagi. — Urzędnicy maltańscy postąpili niezbyt formalnie. Polska mogłaby wystąpić z pretensjami do Komisji Europejskiej i upomnieć się o nasze statki — twierdzi Karnicki.
Mogłaby. Gdyby nasi urzędnicy byli równie szybcy i sprytni jak maltańscy. Może jednak... Nawet w żółwim tempie można w końcu dotrzeć do mety.