Nikt już go dzisiaj nie kojarzy w Kołobrzegu. Kumple, z którymi ścigał się na szkolnych bieżniach, rozjechali się po świecie i może teraz, gdy Jacek Krawiec został prezesem Orlenu, zaczną go szukać na Naszej-klasie. Nie znajdą. Prędzej na leśnych duktach w Magdalence, gdzie wyciska z siebie siódme poty, dzięki czemu wciąż mieści się w stare garnitury. Bo Jacek Krawiec karierę robił w biegu, dosłownie i w przenośni.
— W domu żyło się sportem. Ojciec był mistrzem Polski juniorów w lekkiej
atletyce w 1955 roku. "Od zawsze" prowadził sekcję lekkoatletyczną w miejscowym
klubie sportowym w Kołobrzegu. Trenował juniorów. Miał mistrzów Polski w
biegach, rzucie młotem, skoku w dal… Dla kadry organizował w Kołobrzegu turnusy
sanatoryjne po olimpiadach i zawodach, dlatego nasz dom zawsze pełen był
sportowców. Pamiętam te rozmowy przy kolacji z Władysławem Komarem, Ireną
Szewińską, Bronisławem Malinowskim i innymi kadrowiczami... — wspomina Jacek
Krawiec.
Rodzinne inklinacje. Smarkacz wygrywał, co się dało. Mając 15 lat,
zaczął intensywnie trenować biegi długie. Po roku był już w kadrze Polski
juniorów. Po dwóch — został juniorskim mistrzem Polski. Kariera? Zakończona
szybko.
— W 1986 roku na mistrzostwach świata w przełajach w Szwajcarii, ktoś mnie popchnął i wylądowałem na kamieniach. Ból jak cholera, ale pobiegłem dalej. 9 km. Na mecie okazało się, że z zerwanym wiązadłem. Chciano mnie operować na miejscu, laserem, ale ówczesne władze związku bały się, że poproszę o azyl i nie zgodziły się. A w Polsce zamiast lasera — gips. I co chwila skręcona noga… — opowiada Krawiec.
Był molem książkowym. Chciał studiować dziennikarstwo, choć potwierdza, że ma smykałkę do cyfr. Ale lekkie pióro też. Zaczęły się rodzinne podchody — handel zagraniczny, prestiżowa praca, dobre zarobki. I Krawiec rzutem na taśmę wystartował do Akademii Ekonomicznej w Poznaniu, gdzie skończył handel zagraniczny.
Poznań, miasto wtedy wręcz "pachnące" zachodnim biznesem. I raczkującym polskim.
— Jakoś nie widziałem siebie w handlu, zaczęło mnie ciągnąć do finansów, chciałem pracować w jakimś banku, konsultingu. Czułem, że to mnie kręci — mówi Jacek Krawiec.
Czemu właśnie to? Wpierw marzenia o dziennikarstwie, potem — handel, nagle — finansista?
Nasz bohater skwituje to krótko: efekt bujnego rozwoju. Ale kto go zna, domyśli się, w czym rzecz. Otóż Krawiec ma w sobie coś z bohatera "Pięknego umysłu" — umie czytać cyfry. Tak jak muzyk, który spojrzy na nuty i potrafi wyobrazić sobie muzykę, tak on potrafi dojrzeć w magmie cyfr większą całość.
— Jacek jest numerykiem. Umie w locie zamienić ułamek na cyfrę dziesiętną, co mało kto potrafi. Raz spojrzy — i zapamięta numer telefonu. I to, kto dzwoni. Czyta liczby — wspomina Tomasz Gryguć, długoletni współpracownik Krawca.
Cecha przydatna (zwłaszcza w dilerce walutowej), bezcenna zaś — w bankowym dealing roomie.
O początkach w Pekao, pracy w londyńskim City i objęciu w wieku 30 lat prezesury Impexmetalu. O pierwszej porażce, w Elektrimie. O polityce i wejściu do Orlenu. Czytaj w piątkowym „Business Class”, bezpłatnym dodatku do „Pulsu Biznesu”.