Syryjska wojna domowa zaczyna rozlewać się po rynkach finansowych. Ostatnie dni pokazały, że nie jest to już lokalny konflikt, ale może być zarzewiem większych wstrząsów na Bliskim Wschodzie. Najpierw w poniedziałek wieczorem rząd Stanów Zjednoczonych dał jasnym sygnał, że rozważa interwencję zbrojną w Syrii i jest do niej przygotowany. Potem agencja Reuters poinformowała, że do ataku może dojść jeszcze tym tygodniu.



„Zachodnie rządy uprzedziły syryjską opozycję, że interwencja przeciwko reżimowi prezydenta Bashara al-Assada dojdzie do skutku w ciągu kilku dni” — twierdzi Reuters. To zła wiadomość, dla wchodzących właśnie w fazę ożywienia gospodarek europejskiej i polskiej.
Pieniądz boi się strzałów
Rynkom finansowym te doniesienie wyraźnie się nie spodobały. Wczoraj spadło 21 z 23 europejskich indeksów giełdowych (wyłamały się tylko malutkie rynki w Rydze i Bratysławie). Największą zapaść przeżywa giełda graniczącej z Syrią Turcji — główny indeks spadł tu wczoraj o 4,6 proc., w dwa tygodnie osunął się już o 13 proc., a od majowego szczytu stracił 28 proc.
Tymczasem to właśnie Turcja jeszcze na wiosnę cieszyła się największą giełdową hossą z liczących się na świecie rynków.
— Rośnie niepewność o sytuację geopolityczną, to destabilizuje rynki. Inwestorzy wolą się trzymać na uboczu i nie chcą w tych warunkach lokować pieniędzy w akcje — mówi Angus Gluskie, strateg inwestycyjny White Fund Management.
Syryjskie doniesienia odbijają się również na polskich aktywach.
Od poniedziałku wieczorem do wczorajszego popołudnia nasza waluta osłabła do euro o 3 gr (do 4,25), a WIG20 w dwa dni stracił 3 proc. Zyskują natomiast aktywa, uznawane za bezpieczne przystanie. Uncja złota podrożała wczoraj o 1,2 proc. i kosztowała popołudniu już 1421 USD, czyli najwięcej od ponad trzech miesięcy. Na wartości zyskuje też frank szwajcarski — od kilku lat uznawany za najbezpieczniejszą walutę świata. Kurs EUR/ CHF spadł o 0,3 proc., co jak na niego jest silnym wahnięciem.
— Czynniki polityczne zaczynają odgrywać kluczową rolę na rynkach finansowych. Wygląda na to, że wchodzimy na pole minowe, przez kilka tygodni wszędzie będą czaić się jakieś zagrożenia — twierdzi Witold Bahrke, zarządzający funduszem PFA Pension.
Naftowy problem
Wraz z narastaniem konfliktu w Syrii w górę idzie też cena ropy naftowej. Wczoraj za baryłkę (typu brent) płacono 114 USD, czyli w dobę podrożała o 4 USD, a od kwietniowego dołka o 18 USD. Choć Syria wydobywa rocznie tylko około 400 tys. baryłek dziennie (co daje jej 32. miejsce na świecie), czyli zaledwie 0,5 proc. światowej produkcji, inwestorzy obawiają się, że w konflikt zaangażowani zostaną również więksi gracze na rynku ropy, np. Iran, wydobywający dziesięciokrotnie więcej niż Syria.
— Jeśli sytuacja szybko się nie uspokoi, należy spodziewać się dalszego wzrostu cen surowca. Obecne notowania nadal nie wyceniają w pełni interwencji militarnej. Jeśli do niej dojdzie i konflikt nie rozleje się po regionie, cena ropy powinna dość w okolice 120-130 USD za baryłkę. Jeśli konflikt będzie eskalował, wyceny będą testowały jeszcze wyższe poziomy — mówi Artur Płuska, analityk PKO BP.
To zła wiadomość, bo może utrudnić gospodarkom europejskim, w tym polskiej, wychodzenie z kryzysu. Wyższe ceny ropy oznaczają wzrost inflacji, a to uderza w konsumpcję i inwestycje oraz ogranicza firmom i gospodarstwom domowym dostęp do kapitału.
— Wyższa inflacja oznacza bardziej restrykcyjną politykę pieniężną — może zmusić banki centralne do podnoszenia stóp procentowych szybciej lub bardziej agresywne, niż przy braku presji ze strony cen ropy — mówi Artur Płuska.
Dariusz Winek, główny ekonomista BGŻ, uważa jednak, że wzrost cen ropy nie jest jednak w stanie powstrzymać ożywienie gospodarcze w Polsce.
— Wzrosty cen surowców będą z pewnością w jakiejś mierze szkodzić, tzn. podbijać ceny paliw na stacjach, a więc ograniczać wydatki gospodarstw domowych oraz podnosić firmom koszty. Ten wzrost nie jest jednak na tyle duży i długotrwały, żeby znacząco wpłynąć na mocny trend wzrostu aktywności w polskiej gospodarce — mówi Dariusz Winek.