Sytuacja w kręgach władzy nie jest łatwa, a media są pełne doniesień o tajnych (do czasu) nocnych rozmowach marszałka Sejmu Szymona Hołowni z szefem opozycji Jarosławem Kaczyńskim. Spekuluje się, że Polska 2050 może wyjść z koalicji i współpracować z PiS, że mogły się toczyć rozmowy o tzw. gabinecie technicznym, który miałby zastąpić rząd Koalicji 15 października. Marszałek Sejmu musi się z tego gęsto tłumaczyć, podkreśla, że nie chce rozpadu obecnego układu, ale potwierdza, że temat rządu technicznego był na agendzie (choć on tego nie popiera), zatem - jednym zdaniem - ekipie rządowej jest daleko do stabilności. I to w czasie bliskich finału prac nad rekonstrukcją Rady Ministrów.
Nic zatem dziwnego, że rozpoczęło się poszukiwanie tematów, którymi można byłoby się pochwalić i wokół których dałoby się skonsolidować własne środowisko. A najlepiej sukcesów, które poprawiłyby wizerunek, dodały otuchy i jednocześnie mobilizowały. Gospodarka dobrze się do tego nadaje, bo jest w miarę neutralna i ryzyko jakiejś wewnątrzkoalicyjnej kłótni jest mniejsze.
Premier Donald Tusk z początkiem nowego tygodnia sięgnął po dwa takie sukcesy, którymi można się chwalić regularnie. Pierwszy to wejście Polski do pierwszej dwudziestki największych światowych gospodarek, a przy tym wyprzedzenie takiej potęgi jak Szwajcaria. Chociaż szef rządu na konferencji prasowej nie powiedział, według jakiego parametru zaliczył polską gospodarkę do grupy G20 in spe. A szkoda. Już wcześniej w tej grupie bywaliśmy. Na przykład już w 2021 r., według danych zbieranych przez Bank Światowy, udział naszej gospodarki w światowym PKB w przeliczeniu na parytet siły nabywczej wynosił 1 proc. i był na tyle duży, by uplasować nas w drugiej dziesiątce na globie. Tak na marginesie, już ministrowie rządów Prawa i Sprawiedliwości mówili otwarcie, że należy nam się miejsce w tym elitarnym gronie i powinniśmy się tam znaleźć zamiast Rosji.
Premier przywołał też drugi sukces: „Polska drugą Japonią”. Siła nabywcza Polaka jest bowiem większa niż Japończyka. Tym samym marzenie Lecha Wałęsy z lat 80. się spełniło. Ale tak naprawdę to ma się dopiero spełnić, bo według prognoz Międzynarodowego Funduszu Walutowego dopiero w tym roku PKB na mieszkańca wyniesie u nas dokładnie 55 tys. 185 dolarów międzynarodowych (to umowna waluta pozwalająca na porównania dzięki wyeliminowaniu wpływu różnic w cenach). Tymczasem w Japonii będzie to 54 tys. 677 dolarów międzynarodowych.
Oczywiście szef rządu zdaje sobie sprawę, że Polska w G20 i druga Japonia nad Wisłą może być tylko tłem, bo nie pokazuje sprawczości jego rządu. Owszem, może sobie przypisać część zasług, bo w końcu stało się to w wyniku transformacji ustrojowej, było długim procesem i każdy z rządów po 1989 r. miał w tym swój udział, ale nie jest równoznaczne ze sprawnym kierowaniem gospodarką tu i teraz.
Premier przyjął więc taktykę „mamy sukces, ale teraz będzie trudniej, a my wiemy, jak to rozwiązać”. I tu bardzo przydaje się projekt „deregulacja”.
Deregulacja to hasło, które Donald Tusk rzucił na słynnej konferencji na giełdzie w lutym tego roku. Wtedy zapowiadał rok przełomu w polskiej gospodarce, „inwestycje, inwestycje, inwestycje” - mówił wówczas. Przyspieszenia w inwestycjach nie widać, ale deregulacja udała się nieźle, bo premier odbił już na początku deregulacyjną piłeczkę w kierunku przedsiębiorców na zasadzie „skoro tak narzekacie, to sami sobie zróbcie”. Nieprzypadkowo wywołał wtedy prezesa InPostu Rafała Brzoskę, który kilka dni wcześniej udzielił wywiadu pełnego krytyki dotyczącej m.in. przeregulowania gospodarki.
Rafał Brzoska podjął rękawicę i wspólnie z zespołem społecznym przygotował pakiet rozwiązań deregulacyjnych, co więcej, zrobił to w deklarowanym czasie (mniej więcej stu dni). Pierwszy efekt to 20 ustaw deregulacyjnych, które już podpisał prezydent. Zatem bezsprzeczny sukces. Ale sukces, w którym rząd od początku przecież ustawił się w roli recenzenta, a nie kreatora rozwiązań.
Oczywiście byłoby dużym nadużyciem powiedzieć, że ekipa Donalda Tuska zupełnie nie miała udziału w tym sukcesie, w końcu to poszczególne ministerstwa i zespół szefa Kancelarii Prezesa Rady Ministrów Macieja Berka uczestniczyły w selekcji propozycji przysyłanych przez przedsiębiorców i nadawały im legislacyjny kształt. Ale trudno oprzeć się wrażeniu, że rola rządu była tu reaktywna, a nie aktywna.
Kolejną sprawą jest to, czy rynek kupi historię pod tytułem „deregulacyjny sukces”. Na razie trudno znaleźć na to dowody. Gdy premier w poniedziałek – znów na giełdzie - mówił o ogromnym wysiłku, jaki rząd i przedsiębiorcy włożyli w projekt, który ma nadać (w jego mniemaniu) nowy impet gospodarce, indeksy GPW świeciły na czerwono, a złoty się osłabiał.
Przeczytaj także: