Rumunia Wyjazd w Fogarasze to idealna propozycja dla odludków. I ludzi z dobrą kondycją
Góry rumuńskie. Ponad 40 łańcuchów, a każdy inny — łagodne Macin
czy Fogarasze z sześcioma
szczytami ponad 2500 m.
"Twierdza Transylwanii".
Zaczynamy w Braszowie, stolicy Transylwanii, określanej mianem "rumuńskiego Krakowa". Miasto rozkłada się malowniczo u stóp gór Bucegi. Patrząc na Tampę (955 m n.p.m.) górującą ponad miastem, nie mamy wątpliwości, gdzie jesteśmy. Na jej szczycie umieszczono napis z wielkich, świecących nocą liter: Brasov. Na Tampę można wjechać kolejką albo wspiąć się ścieżką pośród wysokich świerków. Z punktu widokowego rozciąga się piękny widok na czerwone dachy miasta, kontrastujące z zielenią otaczających je wzgórz. W panoramie wyróżnia się potężny budynek Biserica Negra — czarny kościół, największa atrakcja Braszowa.
Czarny, ale biały
Świątynia jest czarna tylko z nazwy, pochodzącej od koloru elewacji osmalonej podczas pożaru. W 1689 r. ogień strawił wszystkie drewniane elementy kościoła. Czarny nalot usunięto w XX w., ale nazwa została. Czarny kościół jest reklamowany jako największa gotycka świątynia między Wiedniem a Stambułem i faktycznie — jego rozmiary robią wrażenie: długość 89, szerokość 38, wysokość wieży 65 metrów. Trzy nawy kościoła rozdzielone są filarami. Do wnętrza prowadzi sześć portali, każdy w innym stylu architektonicznym — od gotyku po renesans. Potężną konstrukcję wzmacniają przypory, na których umieszczono figury świętych. Oryginalnym elementem wyposażenia wnętrza są orientalne kobierce, darowane kościołowi przez lokalnych kupców w podzięce za powodzenie handlowych wypraw.
Szczególnie pięknie kościół wygląda wieczorem. Oświetlony reflektorami stanowi najjaśniejszy punkt braszowskiej starówki, więc adekwatną nazwą byłby "biały kościół".
Diabelski szczyt
O świcie żółte światło i delikatna mgła nasycają kolory braszowskich kamienic, tworząc malarski obraz. W tak piękny poranek opuszczamy miasto i podmiejskim pociągiem jedziemy w kierunku Gór Fogaraskich. Wybieramy Fogarasze, a nie leżące bliżej Braszowa Bucegi, ponieważ te ostatnie mają opinię najbardziej zadeptanych. A my chcemy uciec od tłumów. Startujemy u wylotu doliny Sambetei, na wysokości 640 m n.p.m. Dzisiaj mamy dojść na 1460 m n.p.m. Pierwsze pół godziny to spacer przez wysoki świerkowy las. Wędrujemy, narzekając na monotonię. Pół godziny później szlak zmienia się diametralnie. Ścieżka robi się wąska, skręca w bok i biegnie wzdłuż wyschniętego strumienia. Po 40 minutach stromego podejścia wychodzimy z wysokiego lasu. Słońce pali, nie ma najlżejszego nawet powiewu wiatru. Podczas postoju sprawdzamy mapę i okazuje się, że zamiast doliną idziemy grzbietem Muchia Dragosului. Na szczęście 700 metrów dalej będzie szlak odbijający w kierunku schroniska. Dłuższy, trudniejszy, ale ciekawszy. Teraz ścieżka znowu prowadzi przez las, tym razem niski i porośnięty wysokimi trawami i miękkim mchem, tłumiącym nasze kroki. W pewnym momencie słychać jakiś szelest i łamanie gałązek. Naczytaliśmy się o niedźwiedziach w rumuńskich lasach i oczami wyobraźni widzimy już wielkiego misia wytaczającego się zza świerka. Strachu napędziła nam czarna wiewiórka. Jeszcze godzina marszu i wychodzimy z lasu na grzbiet porośnięty gęstymi łopianami. W oddali majaczy szczyt La Paraul Larg. Tu, na wysokości 1640 m n.p.m., stoi drewniany domek-schron. Wewnątrz prycze nakryte sosnowymi gałązkami i prowizoryczny stolik. Nocleg byłby bardzo romantyczny, ale popołudniowe słońce jeszcze mocno przygrzewa, można wędrować dalej. Plecaki na ramiona, kijki w dłonie i w drogę. Dopiero teraz nasza kondycja zostaje wystawiona na ciężką próbę — najpierw przejście przez skalne rumowisko, potem bardzo długie, monotonne i strome zejście w dół, na koniec pokonanie dwóch głębokich strumieni i półgodzinne podejście pod górę, już niemal po ciemku. Do schroniska Valea Sambetei dochodzimy kompletnie wykończeni.
Grań z pluszu
Słońce już dawno wstało, ale w dolinie jeszcze ciemno. Dopiero około 10 rano promienie ześlizgują się po stromych zboczach, zamykających z trzech stron długą i szeroką dolinę Sambetei. Jej kamieniste dno porastają trawa, zioła i łopian. Falują teraz na wietrze, rozsiewając wokoło rude ziarenka. Z prawej strony doliny przycupnęły dwie chatki — siedziba rumuńskiego pogotowia górskiego i schronisko. Przy nim kręci się kilkanaście osób. Składają namioty, myją zęby, przygotowują śniadanie. My też szykujemy się do wyjścia. Plecaki na ramiona i znowu w górę. Pierwsze pół godziny to niemal spacerek. Szlak prowadzi środkiem doliny po wyślizganych przez wiatr, śnieg i wodę kamieniach. Przy strumieniu Sambata wybieramy trasę prowadzącą na szczyt La Cheia Bandei. Nabieramy wody do bidonów i ruszamy drogą prowadzącą między skałkami i krzewami jałowca. Wędrówka jest przyjemna, bo dość silny wiatr przynosi ochłodę. Dochodzimy do szerokiego stopnia doliny, przy którym stoi duży, żelazny krzyż — pamiątka po narciarzu, który zginął tu pod lawiną. Skręcamy w lewo, w kierunku żlebu porośniętego wysoką trawą. Miejsce jest znakomicie osłonięte od wiatru i bardzo przytulne. Grupka Francuzów rozbija właśnie namioty. Jest dopiero południe, ale oni najwyraźniej mają dość wędrówki. My idziemy dalej, brodząc po kolana wśród traw. Wychodzimy na szeroki garb. Tu trawa jest niska, za to intensywnie zielona. Gdzieś w górze słychać dzwonki. Stado owiec pasie się na zboczach La Cheia Bandei. Kilkadziesiąt metrów niżej pasterz opiera się na długim kiju. Przywołuje wielkie psy zdecydowanym gwizdnięciem, kiedy zaczynają nas obszczekiwać. Szczyt wydaje się tuż tuż, ale z każdym krokiem okazuje się, że do przejścia mamy jeszcze spory kawałek. Odpoczywamy więc na skalnym zębie, podziwiając urodę Fogaraszy. Wysokie turnie tylko na wierzchołkach są łyse. Niżej porasta je zieleń w rozmaitych odcieniach. Alpejskie łąki miejscami są żółtozielone, gdzie indziej — rudawe lub poprzetykane kolorowymi kwiatkami. Kilkanaście metrów przed szczytem trzeba się ubrać. Jest dużo zimniej niż w dolinie, a wiatr zaciekle szarpie ubraniem.
Z wierzchołka La Cheia Bandei (2383 m n.p.m.) rozciąga się przepiękny widok na dolinę Sambetei, przełęcz Fereastra Mare i główną grań Fogaraszy. Porośnięta niskimi trawami wygląda, jakby była z pluszu. Słońce jeszcze mocno przygrzewa, ale w dolinach już się ściemnia. Wracamy inną drogą — przez przełęcz Fereastra Mare a Sambetei i kocioł Caldarea Buna. Jego zboczem wędrują dwie kozice. Z gracją skaczą przez kamienie. Zazdrościmy im. My ledwo człapiemy po całym dniu wędrówki. Ale nie zamienilibyśmy jej na inny urlop.
