reportaŻ Murszał sobie kawałek zapomnianej śląskiej ziemi. Dopiero niepokorny Belg idealista tchnął nowe życie w Lenno i okolice.
Z progu pałacu, położonego w siodle między dwoma szczytami, panorama rozciąga się na dobre czterdzieści kilometrów. Najpierw sad na łagodnym zboczu, dalej zalesione i łagodne wzniesienia Pogórza Izerskiego i Gór Kaczawskich. Wzrok zatrzymuje się dopiero na Karkonoszach. Kilkadziesiąt metrów wyżej baszta piastowskiego zamku. Cisza, gdyby nie leśne ptaki tokujące nawet w nocy. A wieczorem, po deszczu a to wyskoczy tęcza, a to przeleci gromadka dzików.
— Po prostu się zakochałem — kwituje Luk Vanhauwaert.
Nie on pierwszy i nie ostatni.
Tyle że nie każdego na to stać, a ponadto mało kto ma w sobie tyle pasji i odwagi, żeby uczucie przekuć na rzeczywistość. Lukowi Vanhauwaertowi, Belgowi, a właściwie Flamandowi, udało się. Od sześciu lat zabytkowy pałac z zabudowaniami folwarcznymi w Łupkach nieopodal Wlenia na Dolnym Śląsku jest jego własnością.
— Jak się człowiek uprze, to nawet znając tylko kilka słów po polsku i będąc tu ledwie drugi dzień, da radę — przekonuje Luk.
Z jego twarzy nie schodzi uśmiech, bo w migawkach z okołopałacowego życia, nawet tych nieprzyjemnych, szuka pierwiastka absurdu i autoironii. Do Wlenia nad Bobrem, zapomnianego trochę miasta z ładnym ryneczkiem, na którym trudno spotkać więcej niż kilka osób, trafił przypadkiem. W Belgii jako szef dwóch prężnych firm, zajmujących się projektowaniem elektroniki na potrzeby m.in. branży fotograficznej, zatrudniał trochę Polaków. Z niektórymi się nawet przyjaźnił, pomagał im zalegalizować pobyt, dostać pozwolenie na pracę.
— Gościnni ludzie, zapraszali na ognisko, kiełbaskę, piwo — przekonuje właściciel zespołu pałacowego, który najchętniej nazywa Lenno, choć przewodniki wolą Wleński Gródek.
Pretekst przyjazdu był dobry — Kraków właśnie został kulturalną stolicą Europy, a w muzeum Czartoryskich miały czekać dzieła jego ukochanego Bruegla. Sąsiadka dała mu na drogę pralkę dla męża we Wleniu, ponoć na drodze do Krakowa.
Stalowe firanki
Ciekawość go pchała, choć kawałek świata zjechał, rok przesiedział w Afryce.
— Polska mnie denerwowała, że jeszcze jej nie widziałem — mówi Luk.
I dodaje ze znawstwem:
— Za komunizmu była za stalowymi firankami.
Jadąc po lokalnych biedadróżkach, dojeżdża do Wlenia.
— Piękne tereny, nic a nic z tego dzikiego, szarego Wschodu, jakiego obraz pokutował mi w głowie — twierdzi Flamand.
Następnego ranka odbył obowiązkowy spacer, w górę do zamkowej baszty. I tam kolejny szok. Zobaczył Lenno.
— Zrobiłem wielkie oczy — śmieje się.
Do Krakowa już nie pojechał, lecz do gminy zapytać, czyja to własność. Poczty Polskiej, a dyrektor w Łodzi, gdzie spontaniczny Belg już pędził swoim dżipem. Przedarł się przez szpaler sekretarek i zziajany, wzniósł się na wyżyny swojej ówczesnej polszczyzny:
— Ja, pan, pałac, Wleń, kupić.
Następnego dnia był w drodze do Antwerpii zrobić przelew dla pana dyrektora. Na wariata, bez pozwoleń, bez znajomości lokalnego prawa i obyczajów. Potem znajoma prawniczka zmyła mu za to głowę, ale urzędowe formalności związane z pozwoleniem na zakup dla cudzoziemca udało się załatwić, choć zajęło to miesiące. Finałem była pogoń za dyrektorem, którego podpis na świstku papieru był konieczny. A ten wybrał się akurat na pielgrzymkę. W Częstochowie, odszukany chyba cudem w tłumie pątników, urzędnik dał sygnaturę.
— Trochę się złościł, ale dopiąłem swego.
Cichutko, społecznie
Do dziś Lenno kosztowało go jakieś 1,2 mln euro. Budynki, gdzie po wojnie było i więzienie, i sanatorium, przez kilkanaście lat stały puste. Czasem coś się zawaliło, ktoś z okolicy pożyczył coś do ogródka. Chętnych na majątek było kilkudziesięciu, m.in. spadkobiercy ostatnich przedwojennych właścicieli z rodu niemieckich arystokratów, von Haugwitzów. Ostał się 58-letni Vanhauwaert.
— Plan był prosty. Siedzieć tu sobie samemu na werandzie w dawnej oficynie i gapić się na góry. No, może najpierw naprawić dach.
Wieść i legenda o nowym panu na Wleńskim Gródku, co to po stracie żony, odchowaniu dzieci i sprzedaniu biznesu w Belgii z milionami w kieszeni trafił pod zamek, niosła się jednak szybko.
— Każda zima kosztuje mnie fortunę, bo przychodzą ludzie i proszą o pożyczkę — śmieje się Luk Vanhauwaert.
Przyznaje się od razu: bywa naiwny, trochę za bardzo idealistyczny. Jak wtedy, gdy okradziono go na kilkadziesiąt tysięcy złotych lub gdy słowo burmistrza traktował jako obietnicę, a nie zbiór sylab. Z jednym i z drugim sobie poradził. Narzędzia zamyka na dobry zamek, a z politykami ma czasem potyczki, z których wychodzi z tarczą.
— Zmieniłem plan. Zamiast po cichutku, otwarcie angażuję się społecznie, sponsoruję imprezy, chcę rozruszać turystykę, może trochę młodych wróci wtedy tu z Irlandii.
Miejscowi swoje wiedzą:
— Gdyby nie on, to nikt by pewnie o Wleniu nie pamiętał. Dobry chłop, jak swój.
Wraz z zaufaną pomocnicą, Bernadettą, chodzą praktycznie na każde posiedzenie rady gminy. Zeszłej wiosny poruszyła ich sprawa zamku, który już dawno Luk chciał wydzierżawić i zabezpieczyć przed zniszczeniem.
Radni mają zamek
Miał kosztorys na kilkaset tysięcy złotych, gwarantował swobodny dostęp turystów do ruin. Gmina na taki układ nie poszła.
— Nasz Wawel, piastowski symbol, w obce ręce? — argumentowali niektórzy radni.
Sami jednak nie mieli chęci i pieniędzy, by zająć się zamkiem, zresztą jednym z najstarszych w Polsce, gdzie zamieszkiwała i dokonała pierwszego cudu św. Jadwiga. W kwietniu zeszłego roku runęła jedna ze ścian. Koszty konserwacji oceniane są teraz na miliony.
— Czyli radni mają zamek w d… — odpalił na sesji Flamand.
On jest emocjonalny chłopak. Lenno rośnie przy nim w oczach. Będą tu restauracja, centrum kulturalne, w pałacu koncerty muzyki poważnej. Krok po kroczku Luk usuwa piętno PRL-u, oczywiście pod nadzorem konserwatora. Zgrabnego barokowego pałacu właściciel nie zachwala jako cudu architektury.
— Widok, położenie, to jest skarb. Dla mnie bezcenny.
Choć wymiar biznesowy też się wkrada. Myślał nawet o wyciągu narciarskim. A w kilkusetletniej oficynie, gdzie guwernantka dawniej całymi dniami grywała na pianinie, już szykuje kilka apartamentów. Naładowanych inspiracją z natury i z historii.
— Dla pisarzy, artystów, do wynajęcia na kilka miesięcy — zaczyna rachować Flamand.
Sześćset euro za tydzień, takiej stawki można się spodziewać, w sam raz dla pierwszego garnituru literackiej bohemy. Kalkulacja jest jasna: daje pracę ludziom, inwestuje w rozwój gminy, więc się nie wstydzi, że chce mieć chociaż na utrzymanie Lenna. Bierze unijne dopłaty na gospodarstwo ekologiczne. Kto nie lubi budowlanych staroci i idealnych panoram, niech wie, że truskawki i czereśnie z Lenna też są grzechu warte. n
Stary i święty
Wedle archeologów tytuł najstarszego zamku na obecnych ziemiach polskich należy się Legnicy lub Wleńskiemu Gródkowi. Ten ostatni założył książę Bolesław Wysoki lub późniejszy Henryk Brodaty, czyli gdzieś na przełomie XII i XIII wieku. Za piastowskich władców w zamku więziono m.in. przeciwników politycznych. Mieszkała w nim także św. Jadwiga zakochana w Henryku. Potem przez kilkaset lat zamek przechodził z rąk do rąk, nierzadko będąc siedzibą okolicznych zbójników. W XVII wieku podczas wojny trzydziestoletniej warownia została częściowo wysadzona, na szczęście ocalała wieża z XV wieku. Od tej chwili nowi właściciele przenoszą się niżej, gdzie budują zimowe rezydencje i kościół pw. św. Jadwigi.
Pożar i spokój
Wleń leży nad Bobrem, między Pogórzem Izerskim a Górami Kaczawskimi. Prawa miejskie nadał mu książę Henryk Brodaty w 1214 r. W latach 1278-1368 miasto szybko się rozwijało. Wleń uzyskał liczne przywileje: prawo bicia złotych i srebrnych monet, prawo handlu suknem itp. W XIX w. miasto doszczętnie spłonęło, by w XX w. zanurzyć się w spokoju.
Flamandzkie królestwo
6
Tyle domów, nie licząc pałacu, stoi w Łupkach.
9
Tyle budynków składa się na kompleks pałacowy Lenno.
600
Tyle lat liczy sobie przypałacowy cis.
Majątek na loterii
Obecna barokowa fasada pałacu liczy około 250 lat i zawdzięcza ten kształt głównie hrabiemu Grunfeldowi. Wcześniej budynek był znacznie mniejszy i utrzymany w renesansowym stylu. Miała go wtedy we władaniu przez ponad wiek rodzina Adama von Kaulhausa, pułkownika króla Francji. Kiedy w 1804 roku hrabia Grunfeld zmarł bezpotomnie, jego kuzyni ciągnęli podobno losy o to, komu przypadnie 17 wiosek i pałac z bogatymi zbiorami średniowiecznych ksiąg i niezłą kolekcją malarstwa. Szczęście uśmiechnęło się do rodziny Haugwitzów, którzy władali pałacem, folwarkiem i zamkiem aż do końca drugiej wojny światowej. Wtedy to zostali pozbawieni praw do mocno już zdewastowanego i przetrzebionego majątku.