Nastąpiło ono zaledwie 36 lat temu, ustrój tzw. realnego socjalizmu dobiły przełomowe wybory z 4 czerwca 1989 r. W wyniku kontraktu Okrągłego Stołu władze upadającej PRL rzuciły wtedy na demokratyczny wolny rynek wyborczy jedynie 35 proc. mandatów w Sejmie, ale w całości 100-osobowy odtworzony Senat. Historyczny 4 czerwca upamiętniony został – notabene dopiero w 2013 r. – jako Dzień Wolności i Praw Obywatelskich, niestety nie ustawą, lecz nisko umocowaną prawnie uchwałą Sejmu. Wygląda na to, jakby skonfliktowane strony sporu politycznego zgodnie wstydziły się ustanowienia 4 czerwca oficjalnego święta państwowego, oczywiście przy utrzymaniu w kalendarzu roboczej kartki czarnej. W 2013 r. wszystkie sznurki trzymali Donald Tusk z Bronisławem Komorowskim i naprawdę nie da się wytłumaczyć nieprzeprowadzenia tak prostej ustawy. Tym bardziej, że co do samej idei upamiętnienia daty panowała ogólna zgoda i uchwała jako produkt zastępczy przeszła w Sejmie stosunkiem 405:0, przy 25 wstrzymujących się posłach SLD oraz 30 nieobecnych.
36 lat temu gigantyczne zwycięstwo odniosła drużyna Komitetu Obywatelskiego (KO) przy Lechu Wałęsie. Czarno-białe zdjęcie kandydata z legendą Solidarności dawało mu mandat, KO zdobył komplet 161 możliwych mandatów pozapartyjnych do Sejmu oraz 99 ze 100 mandatów do Senatu. Tamten znakomity chwyt wizerunkowy wymyślił reżyser Andrzej Wajda. W następstwie wyborów kontraktowych nie tylko upadła Polska Rzeczpospolita Ludowa. Staliśmy się pierwszą kostką domina, która od lata 1989 r. uruchomiła przewracanie się kolejnych i podczas tzw. jesieni ludów rozsypał się cały obóz moskiewski.
Przełomowe wybory miały gigantyczne znaczenie dla gospodarczych dziejów Polski. Trzeba pamiętać, że już od 1 stycznia 1989 r. obowiązywała ustawa o działalności gospodarczej autorstwa ministra Mieczysława Wilczka, będąca rzutem na taśmę ostatniego rządu PRL, czyli premiera Mieczysława Rakowskiego. Wspominana z nostalgią do dzisiaj przez biznes ustawa na początku była jednak martwa, dopiero po 4 czerwca powszechne poczucie ponownego odzyskania wolności spowodowało eksplozję narodowej przedsiębiorczości. W pierwszych latach było bardzo ciężko, szokująca terapia wicepremiera Leszka Balcerowicza od 1 stycznia 1990 r. rzuciła na głęboką wodę bez kół ratunkowych całe branże i grupy społeczne, które nie umiały pływać.
Wynik głosowania z 4 czerwca (oraz z dogrywki 18 czerwca w niektórych okręgach) został rozwinięty w koncepcję, która zmieniła Polskę. Już 3 lipca 1989 r. środowisko Solidarności ogłosiło – piórem Adama Michnika w „Gazecie Wyborczej” – śmiały projekt polityczny pod słynnym tytułem, który przekopiowałem do niniejszego tekstu. Przez całe wakacje w 1989 r. się to kisiło, ale w końcu osiągnięto trudny kompromis. Po wybraniu Wojciecha Jaruzelskiego przez Zgromadzenie Narodowe na prezydenta PRL (był jedynym z takim tytułem) partie satelickie ZSL i SD zdradziły PZPR, zawierając z Solidarnością pakt, umożliwiający wybranie Tadeusza Mazowieckiego przez Sejm na prezesa Rady Ministrów.
Skopiowanie słynnego tytułu przyszło mi do głowy w kontekście jak najbardziej aktualnym. Zestawiając wyniki wyborów prezydenckich z 1 czerwca 2025 r. oraz parlamentarnych z 15 października 2023 r. trudno uniknąć wrażenia, że jedna połowa Polaków będzie miała własnego prezydenta Karola Nawrockiego, zaś druga – również własnego premiera Donalda Tuska. Naturalnie zakładam, że prezes Rady Ministrów pewnie uzyska 11 czerwca w Sejmie wotum zaufania dla rządu. Trudno prognozować, jak długo taki układ się utrzyma, bo przecież nie będzie to kohabitacja, lecz ostra konfrontacja. Sama treść tytułu powtórzonego po 36 latach jest jednak w pełni prawdziwa.