Wyborcza polityka gospodarcza

Piotr KuczyńskiPiotr Kuczyński
opublikowano: 2007-06-19 11:31

Mam w tym tygodniu bardzo mało czasu, ale nie mogłem sobie odmówić skomentowania ostatnich posunięć rządu i Sejmu. Chodzi mi o sukces wicepremier Zyty Gilowskiej, która praktycznie dostała już to, czego chciała, czyli obniżenie składki rentowej (musi to jeszcze zaakceptować Senat i Prezydent). Dla przypomnienia: od lipca pracownik będzie płacił składkę rentową nie w wysokości 6,5 procent wynagrodzenie, a jedyni 3 procent, a od stycznia jedynie 1,5 procenta. Jeśli chodzi o pracodawcę to w styczniu jego składka spadnie z 6,5 do 4,5 procenta. (*)

Wydawałoby się, że to jest bardzo dobra informacja, bo przecież ekonomiści bez przerwy mówią o konieczności zmniejszenia klina podatkowego (różnicy między kosztem pracodawcy, a faktycznie otrzymywanym wynagrodzeniem pracownika) i faktycznie jest on o około 10 punktów procentowych większy u nas niż w krajach OECD. Jeśli więc państwo stać na to, żeby dopłacać do FUS kilkanaście miliardów złotych rocznie (wziętych z naszych podatków) to może je przeznaczyć na ten cel. Problem w tym, że jeśli koniunktura gospodarcza się pogorszy (a przecież w końcu się pogorszy) to tych miliardów zabraknie, bo rząd nie robi niczego, żeby ograniczyć wydatki i dzięki temu wygospodarować te darowane nam miliardy.

To jednak tylko jeden problem. Jest i drugi. Jaki był sens dawać wszystkim dopłaty, skoro można było wykorzystać te kilkanaście miliardów złotych do podniesienia skrajnie zaniżonego końca krzywej wynagrodzeń (nauczyciele, lekarze, policja - generalnie budżetówka). Nisko uposażeni Polacy prawie na wzroście gospodarczym nie zyskali, więc można by było sobie (w warunkach szybkiego ożywienia gospodarki) o nich przypomnieć szczególnie, że dla dobrze zarabiających ten prezent będzie mało zauważalny. Dla PKB-centrycznych obserwatorów gospodarki podniesienie wynagrodzeń najniższych miałoby też bardzo duży sens. Jasne jest bowiem, że ludzie mało zarabiający wydadzą natychmiast każde dodatkowe pieniądze i to wydadzą je na produkty i usługi polskie (zazwyczaj tańsze od zagranicznych) pomagając w ten sposób gospodarce.

Nowym pomysłem pani wicepremier jest ulga na dziecko. Ma to być część systemu wspomagania rodziny i promowania dzietności. Cel bardzo zbożny, ale zdecydowanie wolałbym, żeby dbanie o rodzinę pozostawić wiceminister Joannie Kluzik-Rostkowskiej (jednego z najlepszych ministrów tego rządu). Niedawno przedstawiła ona swój program działania, który specjaliści bardzo docenili. Nie bardzo wiadomo, czy ulgą byłoby 3000 złotych na każde dziecko odjęte z podstawy opodatkowania (wtedy dla płacącego 19 procent byłoby to 570 złotych, a dla płacącego 40 procent 1.200 złotych, co jest niezbyt uczciwe) czy po prostu 570 złotych odjęte z podatku. To ma jednak mniejsze znaczenie. Najważniejsze jest to, że niepłacący podatku (bezrobotni, rolnicy) nie dostaną takiego wsparcia na dzieci. W jednej z audycji radiowych mój współdyskutant usiłował ośmieszyć takie rozumowanie, ale uważam, że nie miał racji. Jeśli państwo ma pewną pulę pieniędzy do rozdania wspomagając rodziny z dziećmi (przeciwko czemu nie protestuję) to dlaczego ma dyskryminować rodziny biedne? Chyba, że chodzi o to, żeby się po prostu nie rozmnażały...

Najgorsze w tych wszystkich prezentach jest to, że sprawiają wrażenie radośnie spontanicznych. Nie widzę w tym spójnego systemy, a tylko działania mające zwiększyć poparcie polityczne. Dla jasności - poparcie nie tylko dla koalicji, bo przecież nikt w Sejmie się nie sprzeciwił obniżce stawki rentowej. Podobnie pewnie będzie z ulgami na dzieci. Czy doczekamy się kiedyś reformatorskiego rządu, który zaproponuje całościowy plan zmian systemowych z reformą finansów, systemu emerytalnego (ze szczególnym uwzględnieniem KRUS), służby zdrowia, polityki prorodzinnej? Przecież działanie od okazji do okazji muszą w końcu doprowadzić do katastrofy. Brak koncepcji reform nie może nawet specjalnie dziwić, skoro prowadzi się bez przerwy kampanię przedwyborczą. Nawiasem mówiąc według mnie walka o system pierwiastkowego dzielenia głosów w UE jest też przejawem tej kampanii. Rząd zyskuje znaczne poparcie opinii publicznej w kraju, a to, że wszyscy za to zapłacimy przy kolejnym podziale unijnych pieniędzy (lub przy sprawach takich jak definicja wódki, czy przyznanie limitów CO2) polityków kompletnie nie interesuje.

W następną ekipę takie traktowanie gospodarki może potężnie uderzyć. Powtarzam to, co już w tym blogu pisałem („Rajskie perspektywy 2009 roku"): „W 2009 roku odbędą się wybory parlamentarne. Wtedy też dotrze do nas fala podarunków, za które zapłaci następny rząd i Sejm. Tyle tylko, że kto pod kim dołki kopie często sam w nie wpada...". Od dawna obserwuje dokładnie różne sondaże dotyczące decyzji polityków i widzę jedną prawidłowość: jeśli nawet pokazują one, że większość Polaków jest przeciwna jakimś posunięciom koalicji to i tak 25 do 30 procent jest „za". A tyle wystarczy, żeby wygrać wybory. Dlatego też mówię tym, którzy oczekują zmiany po następnych wyborach „Lasciate ogni speranza" (wiecie, gdzie był umieszczony ten napis? . Być może zresztą jakaś zmiana będzie - dojdzie do koalicji PiS - PO. Mówiłem o tym dużo wcześniej zanim te partie zaczęły razem (ostatnio) głosować. Ciekaw jestem tylko, kto będzie za 3 lata winien tego, że trzeba będzie podnosić podatki...

(*) Nawiasem mówiąc media wprowadzają w błąd swoimi wyliczeniami pokazującymi, jak zarobimy na tej obniżce. Informuje się zazwyczaj ile więcej pracownik dostanie w lipcu i styczniu, a tego w żadnym wypadku nie można nazwać logicznym przeliczeniem. Ma to sens jedynie wtedy, gdy pracownik przez cały rok płaci 19 procent podatku. Jeśli wchodzi nawet w ostatnim dniu roku w podatek 30 -, czy 40- procentowy to podarunek od rządu jest opodatkowany odpowiednio 30- lub 40- procentowym podatkiem PIT, bo przecież każdy wzrost wynagrodzenia brutto opodatkowany jest wtedy najwyższym podatkiem. Nie ma sensu mówienie o tym ile zarobi się w lipcu czy styczniu (wielu pomyśli, że tak będzie co miesiąc), a jedynie o średniej rocznej. Podejrzewam, że niektórzy dobrze zarabiający Polacy będą zawiedzeni. Składki na ubezpieczenie społeczne płaci się do momentu, kiedy wynagrodzenie brutto przekroczy 30 razy średnią płacę za poprzedni rok. Zapewne w przyszły roku będzie to około 84 tysięcy (może parę tysięcy mniej). Przy dokładnie takim wynagrodzeniu w niepłacona składka rentowa (5 procent) da nam 4.200 złotych zysku w skali roku, a po opodatkowaniu (40 procent) 2.520 złotych, czyli 210 złotych miesięcznie netto. Czy ktoś zarobi 84 tysiące czy 184 tysiące to nie ma znaczenia: roczna płaca netto zwiększy się o około 2.500 złotych.