Komisja Europejska (KE) wybrana na kadencję 2024-29 urzęduje dopiero od 1 grudnia 2024 r. (jej start się opóźnił, bo powinna od 1 listopada), a tu już wpłynął do PE wniosek o wotum nieufności wobec tego unijnego rządu. Podpisany został przez co najmniej 10 proc. członków 720-osobowego PE (dokładnie – przez 74), zatem na trwającej sesji jest rozpatrywany. Głosowanie w czwartek, 10 lipca w południe.
Wotum nieufności wobec gabinetu Ursuli von der Leyen oczywiście nie ma żadnych szans. Abstrahując od jego uzasadnienia merytorycznego, już choćby dlatego, że przed zamachującymi się na eurospokój przy brukselskim rondzie Schumana traktaty zawiesiły poprzeczkę niebotycznie wysoko. Traktat o UE w artykule 17 ustala, że wybranie przez PE przewodniczącego KE – w trybie zero-jedynkowym, albowiem kandydata zgłasza Rada Europejska, czyli szczyt prezydentów i premierów 27 państw – następuje w głosowaniu tajnym, zaś wymagana jest większość składu PE, czyli co najmniej 361 europosłów z 720. Wotum nieufności, równoznaczne z usunięciem całej KE, upchnięte zostało natomiast w artykule 234 innego traktatu, bardziej technicznego – o funkcjonowaniu UE. Wymagana jest zaporowa większość podwójna – co najmniej połowa składu PE (czyli tak jak przy wyborze przewodniczącego KE), ale zarazem dwie trzecie głosów oddanych na sali. Najważniejszy jest jeszcze jeden przepis, niby drobny – otóż głosowanie jest… jawne, czyli personalny wydruk znany jest natychmiast wszystkim. W stosunku do procedury wybierania przewodniczącego KE to różnica kosmiczna. Jawność wyklucza ewentualną nielojalność europosłów z grup popierających KE, w tym niepokornych z Europejskiej Partii Ludowej, która obsadziła Ursulę von der Leyen na jej drugą kadencję.
W całych wspólnotowych dziejach złożono pięć wniosków o wotum nieufności wobec KE. Żaden nie miał szans, ale w 1999 r. kierowany przez Jacques’a Santera z Luksemburga unijny rząd tuż przed głosowaniem PE ustąpił sam. Powodem były udokumentowane zarzuty o korupcję i nepotyzm wobec Édith Cresson, komisarki z Francji, byłej premierki tego państwa. Santerowi nie udało się jej usunąć z KE jako czarnej owcy, zatem upadł cały kolegialny gabinet, co prawda pół roku przed naturalnym końcem kadencji. Sytuacja KE przewodniczącej Ursuli von der Leyen jest zupełnie inna, wszak wciąż trwa rozruch. Komisja w kadencji 2024-29 na razie świeci odbitym światłem z kadencji niemieckiej szefowej w latach 2019-24. Pierwszym realnym dorobkiem ma być ogłoszony w lipcu oczekiwany ze zrozumiałym napięciem projekt wieloletnich ram finansowych 2028-34, finalizowany pod kierunkiem naszego komisarza Piotra Serafina. W tym kontekście hipotetyczne – przypomnę jeszcze raz, mające szanse zerowe – odwołanie KE byłoby w praktyce zatopieniem unijnego zaprzęgu w trakcie przeprawy przez rwącą rzekę.
Rok temu, dokładnie 18 lipca 2024 r., 66-letnia Ursula von der Leyen zatwierdzona została przez PE dosyć pewnie. Miała poparcie trzech międzynarodówek, które utworzyły polityczną spółkę – chadeckiej, socjaldemokratycznej i liberalnej. Tajne głosowanie wygrała 401:284, przy 22 głosach pustych lub nieważnych oraz 12 europosłach nieobecnych. Traktatowy próg wynosił 361 głosów, zatem solidna nadróbka – 40. Notabene w 2019 r. poprzeczkę do swojej pierwszej kadencji na czele KE przeskoczyła z zapasem zaledwie… dziewięciu głosów, ale wtedy startowała jako kandydatka nieznana, nagle wyjęta niczym króliczka z politycznego kapelusza na szczycie RE przez kanclerz Angelę Merkel. Reasumując – KE oczywiście będzie trwała, ale w którą stronę prowadzi całą UE to temat na pewno wykraczający poza polityczną arytmetykę w PE.