Splendor stołu
To była katastrofa! Zalotnicy Izabeli, ci,
którzy liczyli na posag, mieli już pewność. Panna go nie ma. Jeśli kto
sprzedawał serwis i srebra rodowe, musi być na krawędzi bankructwa. W Warszawie
już plotkowano. Jubiler odniósł panu Tomaszowi Łęckiemu pieniądze, "strąciwszy
dla siebie sto kilkadziesiąt rubli składkowego i za pośrednictwo". Srebra od
jubilera odkupił Stanisław Wokulski, aby sprzedać z zyskiem. "Rzeczy tych nie
sprzedam tutaj, lecz za granicą. Tam... dadzą mi wyższą cenę" wyjaśnił pięknej
Izabeli, na widok której żwawiej biło mu tętno. Ale mimo gorących uczuć -
chodziło przecież o interes. Szanowany kupiec wiedział, że na srebrach stołowych
nigdy nie straci. Poza tym stał na stanowisku, "że handel opiera się nie tylko
na zyskach spodziewanych, ale na ciągłym obrocie gotówki".
Zasady nie
zmieniły się, choć minęły prawie dwa wieki od wydarzeń opisanych w "Lalce"
Bolesława Prusa. Srebra stołowe nadal są przedmiotami niezwykle cennymi,
podkreślającymi prestiż osobisty i rodzinny, często bardzo intymnymi.
Do
takich zaliczają się na przykład srebrne filiżanki do zupy dla położnicy, które
na rynku pojawiły się w XVIII wieku. Esencjonalny rosół, uznawany za zupę
dodającą sił, szczególnie kobiecie karmiącej niemowlę piersią, podawany był
właśnie w takich niezwykłych naczyniach także w XIX wieku. Filiżanki na bulion
były częścią kompletu, do którego należały: talerz, widelec i łyżka, a wszystko
przechowywano w eleganckiej kasecie. Takie komplety modne były we Włoszech,
gdzie ojciec rodu ofiarowywał filiżankę do bulionu żonie swego pierworodnego
syna z okazji narodzin pierwszego męskiego potomka.
Moda przekazywania
wykwintnych wyrobów złotniczych, robionych często na indywidualne zamówienie, w
renomowanym zakładzie dotarła i do nas. Nic dziwnego, że pozbywanie się sreber
rodowych było i jest gestem ostatecznym, bolesnym jak wyrywanie zębów.
Łyżka za cholewą
...Niemożliwe! Nie, możliwe. I nie o
hasło reklamowe chodzi, ale obyczaj szlachecki. W XVII stuleciu szlachcic nie
rozstawał się z osobistą łyżką, którą nosił... za cholewą, w specjalnym futerale
wykonanym ze skóry, jedwabiu lub bawełny dodatkowo zdobionym suto haftem. Jeden
z trzech, jakie się zachowały, znajduje się w zbiorach Zamku Królewskiego na
Wawelu. Ten futerał na łyżkę pochodzi z XVII wieku i jest darem testamentowym
Zuzanny Prószyńskiej. Chociaż oprawy łyżek osobistych nie przetrzymały próby
czasu, to zachowały się same łyżki, cieszące się zainteresowaniem
kolekcjonerów.
"Łyżki do jedzenia pospolicie srebrne (...) jeśli, który nie
miał (...) pożyczał jeden u drugiego" pisał w "Opisie obyczajów"
ksiądz Jędrzej Kitowicz, znawca polskich biesiad, podczas których na stół
kładziono także i srebrne talerze. Wszystko w zależności od majętności
dworu.
Nawet tak drobny przedmiot jak srebrna łyżka był traktowany w
okresie sarmackim jako specyficzny wyznacznik stopnia zamożności. Na co dzień
używano łyżek blaszanych, drewnianych czy rogowych, ale srebrną łyżkę wypadało
posiadać tak jak szablę - obydwie były oznakami statusu
szlacheckiego twierdzi Katarzyna Kluczwajd, starszy kustosz działu
sztuki polskiej i europejskiej Muzeum Okręgowego w Toruniu. Przypomina, że łyżki
z Gdańska lub z Torunia, który był w XVII wieku drugim po Gdańsku ośrodkiem
złotniczym, znajdowały zbyt w całej Rzeczypospolitej.
Dla renesansowych łyżek
z XVI wieku i przełomu XVI i XVII stulecia, o długości około 20 centymetrów,
charakterystyczny jest okrągły płaski czerpak, na który "można było nabrać
bigosu i kaszy, ale polewki niewiele". Trzonek płaski, rozszerzający ku
czerpakowi, czasem z ornamentem, został przekształcony na sześcioboczny tak, aby
można było na nim umieszczać napisy. Te inskrypcje na łyżkach ryto także po
łacinie. Sam Mikołaj Rej był autorem "127 rymowanych dwuwierszy na łyżki albo
inne drobne rzeczy", które zawierały lapidarny komentarz stylu życia ówczesnej
szlachty. Widać i wtedy dochodziło do kradzieży "stołowizny", bo Rej zanotował
to tak: "Mnie kto skryje - bardzo mój pan bije", "Wolno mną jeść, ukraść nie",
"O łyżkę nie prosi, kto ją ze sobą nosi".
W inwentarzach mobiliów
szlacheckich zapisywano łyżki: kredensowe, do podawania potraw, podróżne,
puzdrowe czy z pieczęcią do pieczętowania listów.
O fenomenie srebrnych
łyżek, w Polsce sygnowanych monogramem i herbem, świadczy ich sława do dzisiaj.
Nawet pojedyncze egzemplarze są pieczołowicie przechowywane. Przede wszystkim w
muzeach. Obok warszawskiego Muzeum Narodowego także w Krakowskim Muzeum
Narodowym obejrzeć można kolekcję łyżek z XVII wieku.
Te
najstarsze, jak np. z drugiej połowy XVI wieku łyżka wrocławska, łyżka wileńska
z 1637 roku rytowana, i toruńska pochodząca z pracowni toruńskiej Mikołaja
Gerlacha II z około 1630 roku, mają formę prostą opowiada Alicja
Kilijańska kierowniczka działu rzemiosła artystycznego MNK. W krakowskim muzeum
zobaczyć można niezwykle rzadki komplet 12 łyżek z popiersiami Apostołów oraz
herbami Szeliga i Przegonia. To dar dla MN od Henryka Steckiego z 1911 roku.
Obecność w krakowskim zbiorze całego zestawu jest wyjątkowa, gdyż istniał
obyczaj obdarowywania narodzonego dziecka po jednej takiej łyżce, z okazji
chrztu świętego. Łyżki z Apostołami łatwo się więc rozchodziły "po rodzinie".
Produkowano je powszechnie w Anglii od XVI stulecia, a wewnątrz czarki łyżki lub
na jej odwrocie grawerowano inicjały.
Okazja w ciężkich czasach
O srebra z górnej półki jest
coraz trudniej. Rynek jest dobrze spenetrowany, a sztućce w dobrym stanie, na
przykład francuskie, można kupić w cenie od tysiąca do trzech tysięcy złotych -
opowiada Antoni Szczęk, prowadzący Galerię Sztuki Dawnej Domu Aukcyjnego
"Rempex" w Warszawie przy Krakowskim Przedmieściu. Wąska grupa kolekcjonerów
poszukuje srebrnych kufli augsburgskich lub gdańskich XVII- i XVIII-wiecznych
(to koszt kilkunastu tysięcy złotych), niektórzy specjalizują się w zbieraniu
pojedynczych łyżek osobistych, robionych w niemieckich warsztatach, poszukują
ładnych wyrobów z inskrypcjami czy efektowną dekoracją - mówi Szczęk.
Dobrych sreber na rynku pojawia się coraz mniej, a jeśli już trafią na aukcję,
to są tak drogie, że nie znajdują nabywców. Kto dziś da za parę świeczników
znakomitej francuskiej firmy Christofle, zaopatrującej kiedyś Orient Express i
renomowane hotele Ritza, aż 50 tysięcy złotych? - zastanawia się Jadwiga
Oczko-Kozłowska, rzeczoznawca i biegły sądowy z krakowskiego Domu Aukcyjnego
"Desy".
Rzeczy nieco tańsze, w dobrym stanie, nie trafiają już do
domów aukcyjnych, bo ci, którzy pozbywali się ich w ciężkich czasach, wszystko
już wysprzedali, a właściciele, którzy tego nie zrobili, trzymają je do użytku
domowego, na lepsze okazje i dla potomków - twierdzi Jadwiga
Oczko-Kozłowska.
Potwierdza to Adam Szczęk, warszawski antykwariusz: - Już
nie ma takich przypadków, jak w latach 80., że ktoś przynosił srebra w
zawiniątku, które później okazywały się rewelacyjnym odkryciem. Dlatego w
pozyskiwaniu wysokiej jakości przedmiotów przyjęliśmy bardziej agresywną
strategię. Nasz dom aukcyjny współpracuje z grupą specjalistów, dostawców,
którzy penetrują rynek nie tylko krajowy, ale przywożą obiekty ze Szwecji,
Francji czy Niemiec. Są to przedmioty z pełną dokumentacją i takie wystawiamy na
aukcji. Nie wszystkie, rzecz jasna, się sprzedadzą, siedemdziesiąt procent z
tego pozostaje w naszej galeryjnej sprzedaży - opowiada Szczęk. Z wyników
ostatniej specjalistycznej III Aukcji Sreber i Platerów, przeprowadzonej przez
Rempex w październiku, jest zadowolony. Do najdrożej sprzedanych wyrobów zalicza
czteroczęściowy serwis śniadaniowy w stylu Ludwika XVI, z końca XIX wieku,
składający się z mlecznika, cukiernicy, imbryka i dzbanka. Naczynia miały
wykończenie rączek z kości słoniowej, a całość poszła za 25 tysięcy złotych.
Taca srebrna z roku 1882, z próbą 84 i orłem dwugłowym z warszawskiej firmy
Werner i S-ka kupiona została za 17 500 złotych, przy cenie wywoławczej 23 000
złotych. - Ceny ostateczne podczas aukcji są czasem niższe od cen wywoławczych,
bo w Rempeksie licytujemy systemem holenderskim. Jeżeli nie ma oferty ceny
wywoławczej, schodzimy niżej, z tym że jest to sprzedaż warunkowa. Do zawarcia
transakcji potrzebna jest zgoda dotychczasowego właściciela przedmiotu -
wyjaśnia Adam Studziński, rzecznik Rempeksu.
Certyfikat bezpieczeństwa
Kto się kompletnie na
tym nie zna, nie powinien sam kupować sreber stołowych. Kubełek na lód,
efektowna cukiernica czy komplet sztućców może okazać się falsyfikatem, bo już w
dawnych wiekach popyt na te wyroby był tak duży, że rzemieślnicy nie nadążali z
ich produkcją. Wypuszczano na rynek fałszywe warszawskie wyroby poszukiwanego
Malcza i Braci Radke czy znakomitego słynnego rosyjskiego złotnika Fabergé.
Punca w takim przypadku nic nie znaczy - jeśli jest niedobita, nie oznacza wcale
przedmiotu starego. To jest właśnie podejrzane - ostrzega Jadwiga Kozłowska z
Desy.
Ciekawe obiekty szybko znikają z rynku i trudno znaleźć nowy
wybitny wyrób. Trzeba być ostrożnym - dodaje antykwariuszka Magdalena
Łukasiewicz z warszawskiej Desy Unicum. Pół roku temu na naszej
aukcji pojawił się dekorowany rosyjski puchar z XVIII wieku z firmy braci
Graczew. Wyceniony na 60 tysięcy złotych sprzedany został aż za 200 tysięcy -
przy takich cenach nie może być wątpliwości.
Potwierdza to Antoni Szczęk z
Rempeksu: - W naszej firmie każdy przedmiot na żądanie klienta otrzymuje
certyfikat zakupionego obiektu, który wydaje Rempex, ale dla domu aukcyjnego
sporządza go niezależna firma ekspercka Art Konsultant. Zaletą takiego
certyfikatu jest to, że nie tylko potwierdza autentyczność wyrobu, ale i
upoważnia do odbioru pieniędzy - dodaje pracownik Rempeksu.
Srebra warszawskie i cukiernice z Wiednia
Klient,
który wie czego chce, jest grymaśny. Jeśli rzecz mu się podoba, to ją kupi. Nie
ma obecnie cen zaporowych, ale też jest grono kupców nastawionych na obiekty
wysokiej klasy, których jest coraz mniej na rynku - mówi Monika Bryl,
antykwariuszka galerii przy ul. Generała Zajączka, należącej do Domu Aukcyjnego
"Ostoya" w Warszawie. - Poszukiwane są stare wyroby, XVIII-wieczne, a nawet
wcześniejsze, powodzeniem cieszą się najznakomitsze srebra pochodzące z
warsztatów polskich rzemieślników z Gdańska, Wrocławia czy Elbląga, a z
europejskich cieszą się estymą srebra augsburskie, lipskie i petersburskie,
najwyżej cenione. Ciągle modne są srebra warszawskie, XIX-wieczne, z pracowni
Karola Malcza. Klienci cenią sobie wysoki poziom wykonania i sygnowanie przez
renomowany warsztat - twierdzi Monika Bryl. W przygotowywanej na 17 listopada
ofercie aukcyjnej "Malarstwa i Rzemiosła Artystycznego" DA "Ostoya" pojawiło się
sporo wysokiej jakości sreber. Rewelacją jest komplet sztućców (215 elementów) z
początku XX wieku, na 12 osób, Josefa Karla Klinkoscha z wiedeńskiej wytwórni
noszącej tytuł nadwornego dostawcy dworu cesarskiego. Komplet wykonany jest ze
srebra grawerowanego i wytłaczanego próby 3, waga całkowita zestawu 12,367
kilograma. Na przedmiotach widoczne są dokładne punce z głową kobiety z cyfrą 3
i miejską puncą Wiednia literką A Diany w wieloliściu. Całość
kompletu umieszczona jest w pięciu szufladach zamykanej drewnianej szafki na
nóżkach. Cena wywoławcza 36 000 złotych. Podobną cenę wywoławczą 30 800 złotych
ma patera niemiecka ze znakomitej firmy Lazarus Posen Witwe. To patera
neorokokowa z grupą figuralną, na której wspiera się talerz, a przedstawiona
scena mitologiczna nawiązuje do kultu Bachusa. Niezwykły jest też srebrny owalny
rondel na jarzyny, pochodzący z paryskiej pracowni Pierre Valliere, bogato obity
puncami z głową kobiety i mężczyzny, w cenie 7 tysięcy złotych.
Na
rynku krakowskim pojawiają się nieco inne srebra, pochodzące z XIX wieku, które
w czasie zaborów dominowały w Galicji. Łatwiej tu napotkać piękne cukiernice
skrzynkowe z Wiednia, imbryki do herbaty, mleczniki, tace czy
solniczki mówi Anna Sznurowska, kierowniczka Salonu Antykwarycznego
przy ul. Mikołajskiej w Krakowie. Muzeum Żup Solnych kolekcjonujące solniczki
właśnie tu kupiło parę okazów. Bardzo cenione XIX-wieczne wyroby
słynnej Wiener Werkstätte były i są bardzo rzadkie - mówi Sznurowska.
Czara włocławska i talerze króla
Najcenniejsze
naczynie romańskie w zbiorach polskich to srebrna, kuta i rytowana, z pierwszej
połowy X wieku, czara włocławska. Naczynie to jest grawerowane i puncowane,
złocone i niellowane - opowiada Alicja Kilijańska, adiunkt MNK. - Zostało
wyorane z ziemi w 1909 roku na przedmieściu Włocławka, i choć jest nieco
uszkodzone (brakuje mu obydwu uchwytów, po których pozostały ślady), jest naszym
skarbem - dodaje Kilijańska.
Dla Dariusza Nowackiego z Zamku Królewskiego na
Wawelu wielkie znaczenie i wartość mają elementy zastawy stołowej Augusta III
Sasa zamówione przed 1740 rokiem w warsztacie Ingermanna - najwybitniejszego
złotnika drezdeńskiego. - Władca miał osiem serwisów opatrzonych herbem
królewskim, ale rozeszły się po świecie. Zatem talerz, kupiony 30 lat temu w
Desie, i chochla wazowa, złocona, opatrzone cyfrą Augusta III z drugiego serwisu
Ingermanna są dla nas bezcenne twierdzi Nowacki. Opowiada, jak udało
się dokupić parę lat temu w berlińskim antykwariacie drugi mały talerz z serwisu
królewskiego za 6 tysięcy euro. - To nie była wygórowana cena. Dla tamtejszych
antykwariuszy wyrób ten był średniej klasy i nie znali jego historii. Dla nas
Polaków to jest rarytas - dodaje.
Więcej na ten temat przeczytasz w najnowszym "Naszym Rynku Kapitałowym".