Dlatego punkt widzenia na znaczenie RE silnie uzależniony jest od punktu siedzenia. Uczestniczący w szczytach prezydenci/premierzy wywyższają doniosłość konkluzji, natomiast Parlament Europejski (PE) konsekwentnie je dołuje, podkreślając, że to ustalenia międzyrządowe, a nie wspólnotowe prawo. Prawda leży pośrodku. Z jednej strony – konkluzje RE realnie mają moc uchwał plenów komitetu centralnego partii i nie trafiają do Dziennika Urzędowego UE. Z drugiej jednak – obie izby legislacyjne (wspomniany PE oraz ministerialna Rada UE) nie uchwalą jakiegokolwiek aktu o znaczeniu strategicznym bez politycznej zgody plenum.
Od czasu tzw. dobrej zmiany ranga szczytów RE w naszej propagandzie rządowej radykalnie wzrosła. Chodzi o to, że zbiórka prezydentów/premierów generalnie przyjmuje decyzje w drodze konsensusu, czyli po zaakceptowaniu treści przez wszystkich uczestników. Pamiętna klęska 1:27 rządu PiS przy reelekcji Donalda Tuska to skutek jednego z nielicznych traktatowych wyjątków od jednomyślności. Zwłaszcza premier Mateusz Morawiecki dokonał wręcz fetyszyzacji znaczenia konkluzji szczytów, z czym nie zgadza się np. Zbigniew Ziobro, zarzucający szefowi rządu tzw. miękiszonizm. W sporze o wyższość/niższość deklaracji politycznych nad zapisami wspólnotowego prawa rację ma minister sprawiedliwości. Najświeższym dowodem jest finał sporu o osiągnięcie przez UE neutralności klimatycznej do 2050 r. Premier 13 grudnia 2019 r. pęczniał z dumy, że na szczycie RE zawetował kalendarzowy cel i obronił polską energetykę przed ogromnymi kosztami. Niestety, prawdą gospodarował bardzo oszczędnie, albowiem wtedy w konkluzjach wynegocjowano pokrętny zapis „Na tym etapie jedno państwo członkowskie nie może, jeżeli o nie chodzi, zobowiązać się do realizacji tego celu”, zaś później we wszystkich projektach UE cel 2050 stał się oczywistością. W minionym tygodniu PE uchwalił – stosunkiem 442:203, przy 51 europosłach wstrzymujących się i 55 niegłosujących – nowe prawo klimatyczne uwzględniające wspomniany termin. Jeszcze tylko pieczęć ministerialnej Rady UE (w której obowiązuje tzw. podwójna większość kwalifikowana) i rozporządzenie wejdzie w życie.
Okoliczności podejmowania decyzji przez RE przypomniałem w kontekście najnowszego sporu o relacje z Rosją. Obiektywnie trzeba przyznać, że zgłoszony na szczycie 24-25 czerwca przez odchodzącą kanclerz Angelę Merkel pomysł zaproszenia na kolejne posiedzenie… Władimira Putina był politycznym absurdem bez szans na jednomyślną akceptację. Notabene car z Kremla już kiedyś był gościem RE, za prezydencji fińskiej w 2006 r. na energetycznym szczycie w Lahti. I wtedy wszystko wygrał. Wbrew naiwnym unijnym nadziejom absolutnie wykluczył otwarcie surowcowych zasobów Rosji dla zagranicznych koncernów. Werbalnie odrzucał polityzację stosunków energetycznych, używając wobec RE argumentów czysto handlowych – że zaledwie 1/4 gazu zużywanego przez Europę pochodzi z Rosji, ale te dostawy stanowią aż 2/3 całego rosyjskiego eksportu.

Od tamtych deklaracji przez 15 lat skutecznie zwiększył oba wskaźniki pierwszą nitką bałtyckiego Nord Stream, a wkrótce jeszcze zwiększy finalizowaną drugą. Dlatego naprawdę niepotrzebne mu spoglądanie w oczy 27 prezydentom/premierom, całkowicie wystarczą standardowe szczyty UE-Rosja, w których naszą stronę reprezentują szefowie unijnych instytucji.