Wszystko jedno gdzie, wszędzie mnie chcą — odpowiedział, podobno, a przynajmniej tak mówi dowcip, premier Józef Oleksy na pytanie taksówkarza, gdzie ma go zawieźć. To całkiem tak samo jak z Częstochową. Wszyscy chcą do Częstochowy — do tego jesteśmy już przyzwyczajeni. W końcu co roku wiele tysięcy Polaków pielgrzymuje do sanktuarium na Jasnej Górze. Okazuje się jednak, że nie tylko Polacy chcą do Częstochowy. I wcale nie chodzi im o sanktuarium Maryjne.
Hutę Częstochowa bardzo chce Związek Przemysłowy Donbasu — rodem, jak sama nazwa wskazuje, z Ukrainy. Swoją ochotę nawet wycenił, nieźle wycenił, bo na prawie 220 mln euro. Znacznie mniej, bo zaledwie około 100 mln zł i bardziej enigmatycznie, obiecywał prywatyzujący Polskie Huty Stali hinduski LNM. Zapewne jednak z zupełnie innych powodów bliżej ręki oblubienicy z Częstochowy jest światowiec LNM.
I właśnie te „zupełnie inne powody” stały się przyczyną potężnej awantury mającej momentami cechy konfliktu międzynarodowego, na razie dyplomatycznego, z możliwością przekształcenia się w konflikt gospodarczy pomiędzy Polską i Ukrainą. Otóż Ukraińcy twierdzą, że jest to dyskryminacja ich kraju, ukrainofobia, i dodają, że rurociągiem Odessa–Brody–Płock to ropa wcale nie musi płynąć, a na swoją rudę żelaza też mają wielu nabywców i nie muszą jej sprzedawać do Polski. Pikanterii sprawie dodaje fakt, że potentat LNM, a więc konkurent w Częstochowie, również liczył, już po sprywatyzowaniu polskiego hutnictwa, na dostawy rudy żelaza z Ukrainy.
Nic takiego. Ot, zwyczajny przetarg międzynarodowy i zwyczajne towarzyszące mu perturbacje i wątpliwości. Tyle że nasza administracja nie może pochwalić się na tym polu jakimikolwiek sukcesami, a raczej ponosi malownicze i spektakularne klęski. Dlatego z tym większą uwagą będziemy obserwowali przecinanie tego „donbasko-czestochowsko-hinduskiego” węzła. A swoją drogą, podobno ktoś mówił, że polskie hutnictwo to tylko kupa złomu i nikt się nim nie interesuje.