Dzikie państwo busztrakera

Sylwia Skalska
opublikowano: 2006-05-12 00:00

W majowy długi weekend wyruszam w góry — na warsztaty prymitywnych form przetrwania. Świadomie.

Dym gryzie w oczy. Wcześnie rano, widzę, jak ciągnie się długą smugą od pagórka i śladem swądu docieram do obozowiska… Proste szałasy: tipi z gałęzi i polana z dużym paleniskiem w środku — jak u Indian. Plemienna indiańska wioska? Może niezupełnie... W dali widać wynalazki białych naśladowców: niebieskie plandeki z folii, namioty. Oto Pietrusza Wola — na przedpolu Beskidu Niskiego (Pogórze Karpackie).

Budzi się dzień. Palą się ogniska. Wokół nich — w kręgu, nad jedzeniem — mężczyźni, kobiety, dzieci pochyleni lub na czworakach… Z dala wyglądają jak nieruchomi zaczarowani koczownicy.

W osmolonej menażce robię śniadanie: rozbełtana mąka z wodą. Śmiesznie wyglądają faceci w wojskowych mundurach, ubabrani po łokcie w białej zawiesistej brei. Niezgrabnie ugniatają ciasto, a gdy odchodzi od rąk, obkładają nim patyk i pieką nad ogniem, obracając jak na ruszcie. Podpłomykowe danie „wąż” trzyma się kija jak klej…

— Dlaczego tutaj przyjechałeś? — zagaduję sąsiada.

— Żeby się nauczyć, jak przyrządzać potrawy z dzikich roślin, spróbować czegoś nowego... Nikt nie robi warsztatów z jedzenia chwastów! Łukasz Łuczaj to niesamowity gość, specjalista, doktor biologii — słyszę.

Łukasz Łuczaj, busztraker. A kto to busztraker? Według definicji Łuczaja: ktoś żyjący w dzikim terenie, żywiący się tym, co znajdzie lub upoluje.

Wódz robakożerca

„Poświęciłem się udoskonalaniu prymitywnych technik przetrwania, by uchronić świat przed formami współczesnego niewolnictwa. (…) Jestem fanem dzikiego państwa. Promuję bezpodatkowy styl życia, który nie generuje przychodów urzędnikom. Odnowę państwa zacząłem od siebie. Mój pierwszy cel to mniejszy VAT w spożywczaku”.

Łatwo powiedzieć. Trudniej zrealizować?

„Jedząc wysokowartościowe białko na mojej uczcie (robaki — przyp. redakcji), nie wspierasz bonanzy urzędników i ratujesz ich przed grzechem. Chwasty, odrzucone przez kucharzy (…) zapewniają mi beztroskę i bezpodatkowe życie w lesie”. Czym się zajada? Jak przyrządza swe specjały? Rok temu wystąpił w „Rozmowach w toku” w TVN. Ludzie dowiedzieli się, że rzeczy, na które większość patrzy z obrzydzeniem, są dla niego przysmakami. Zaprezentował je widzom, poczęstował...

Przepisy? Proszę bardzo… Można je znaleźć w „książce kulinarnej” autorstwa Łuczaja: „Podręcznik robakożercy”. Zachwycony fan internetowy napisał, że ten zestaw przepisów „jest pozycją pionierską na naszym rynku poradników kulinarnych i autorowi należy się zań wielka chwała, jeżeli nie Nagroda Nike, której figurka przypomina zresztą odrobinkę komarnicę zwyczajną (Tipula oleracea)”.

Świeże! Prosto z rowu

„Człowiek u swojego zarania był zbieraczem i łowcą. Ludzie żywili się tym, co znaleźli i złapali”. Wczesnym popołudniem gnamy w rowy, na łąki. Polowanie na rośliny: z saperką, siatami, nożami, worami, koszami, z czym kto tam ma.

Łukasz, w asyście kolegi po fachu, Wojtka — niczym król tej ziemi — obwieszcza, co zbierać, jak zbierać i gdzie zbierać. Roślinomaniacy — w kapeluszach od słońca i we własnym świecie — oglądają rysunki, wymieniają łacińskie nazwy, obradują. Bo nietrudno o pomyłkę i zatrucie. Kroczymy po łąkach niby dworska świta: szerokim szpalerem. Zginam się do ziemi. Na kolana — po łopian. Pokłon za dary obfite…

„Głód w Polsce wynika z niewiedzy, stół zastawiony jest obficie, dla każdego jest miejsce, kto idzie za mną — jada z ołtarza nauki najtłustsze i najsmaczniejsze kąski”.

Żeby wyżywić nasze dwudziestoosobowe plemię, trzeba pięciu godzin zbieractwa dziennie. Ciężka i długa ta robota, ale zbiory wcale, wcale: taskamy do obozu dwa parciane worki topinamburu i czyśćca błotnego. Nawet dzieci mają pełne siatki skarbów, a w nich — miętę, pokrzywę, czosnek niedźwiedzi.

Pytasz, jak to smakuje? Smażony na oleju czyściec błotny: dla mnie pycha — jak frytki, topinambur — przypomina słodkie ziemniaki. W pałce wodnej — mój smakołyk! — czuć szparagi, ślimaki przywodzą na myśl owoce morza. Na deser: aromatycznie — Wojtek podaje herbatę ze zgniłych liści maliny… Długo by wymieniać całe menu — próbuję mniej więcej trzech nowych przysmaków dziennie.

Życie kręci się wokół jedzenia. To ono nadaje rytm, uspokaja, jednoczy. Panuje samoorganizacja stadna, nikt nikomu nie wydaje poleceń, wszyscy sami wiedzą, co robić…. Płuczę, kroję, gotuję, jem, gotuję… Ciągle mało. A co dopiero nienażarte surwiwalowe dryblasy!!! Grzebią w przepastnych plecakach, wyciągają reklamówki „dopychaczy”: w ruch idzie kiełbasa, ryż, kasza. Wielka skucha — jednak trudno zrezygnować z form współczesnego przetrwania...

Szałas potu

„Przybądź z zachodu Niedźwiedziu wraz z Krukiem, przyzywamy cię… strzeż nas i opiekuj się nami”… Przy ognisku wysokim aż po niebo siedzimy w kręgu. Skupienie, cisza. Podczas przygotowań indiańskiej łaźni (sweat lodge) i w czasie samej ceremonii istotne jest wyciszenie. Odchodzą postronni obserwatorzy, zostaje noc. I my.

Wpełzam pod kopułę przygotowanej z gałęzi konstrukcji. Dlaczego na czworaka? Chodzi o symboliczne cofnięcie się do prapoczątków, łona Matki Ziemi. „Wszystkie moje związki” („all of my relations”) — słowo klucz, otwierające wejście do szałasu potu. Trzeba wypowiedzieć je na głos. Magiczny od wieków sposób na symboliczne zostawienie wszystkiego z czymkolwiek, kimkolwiek, jakkolwiek każdy z nas jest połączony. Ponoć łatwiej bez tego bagażu się odrodzić i oczyścić.

Wyznaczeni strażnicy ognia wsuwają łopaty do szałasu. Na krótką chwilę robi się jaśniej, na długą — cieplej. „Witam cię pierwszy iskrzący gorący kamieniu” — mistrz ceremonii liczy, ile z nich ląduje w dole. Aż czterdzieści! Robi się przyjemnie ciepło, gorąco… Nieznośnie.

„Nie bierzemy odpowiedzialności za śmierć w saunie i za spalenie, jeśli ktoś będzie chciał się wydostać, porusza się zgodnie z ruchem wskazówek zegara”.

Uchylam koc, wentyluję. Łapię trochę zimnego powietrza, po chwili wokół słyszę sapanie, coraz cięższe oddechy, westchnienia. Ja tu się uduszę... Wybiegam w deszcz z nieba. Uff… Już dobrze. Oczyszczona? Tak, przecież pada z nieba...

Naraz — pod koniec pierwszej tury potów — dźwięk z polany. Szybkie, jednostajne uderzenia w płaski bęben — w rytmie zgodnym z biciem serca (ponoć ułatwiają wejście w trans). Indianie wierzą, że bębny są pośrednikami między nimi a światem duchów. Z sauny wydobywają się dzikie głosy: śpiewy, wycie…

Wszyscy pod wrażeniem. Za pomocą kamieni, ogniska, kilkunastu kijów i koców, z udziałem kilku osób udaje się stworzyć generator psychicznej mocy.

Korzenie powrotu

„Jak we współczesnym świecie żyć zgodnie z wypracowanym ewolucyjnie pierwotnym sposobem życia człowieka? Oznacza to między innymi dużo, dużo ruchu oraz liście, owoce i chude mięso w diecie (...) O dziwo, wyrwaniu z dużych organizmów społecznych (korporacje, szkoły, biura) towarzyszy intensyfikacja kontaktów interpersonalnych — nowe znajomości, przyjaźnie, romanse. Człowiek powraca do niewielkich, kilkunasto-, kilkudziesięcioosobowych struktur społecznych (obozy wędrowne, wycieczki autokarowe, wyjazdy »ze znajomymi«)”.

Jeśli szukasz powrotu do trybu życia, który ewolucyjnie najbardziej odpowiada naturze człowieka lub chcesz nadrobić inicjacyjne zapóźnienia — zapraszam. Warsztaty w Pietruszej Woli są dla ciebie.

„Nowym wyrazem święta jest powrót do pierwotnego trybu życia człowieka (…) czasami świadomy, jak na przykład na różnego rodzaju surwiwalowych czy indianizujących warsztatach lub spotkaniach… zwykle jest to jednak proces odruchowy, nieuświadomiony...”.

Cytaty to głównie słowa Łukasza Łuczaja — organizatora Festi-walu Prymitywnych Form Przetrwania. Fragmenty pochodzą z internetu (m.in. www.luczaj.com., www.taraka.pl, www.survival.strefa.pl, www.wyzysk.org).