FIRMY WCIĄŻ KUPUJĄ PIRACKIE PROGRAMY

Surmacz Wojciech
opublikowano: 1999-02-05 00:00

FIRMY WCIĄŻ KUPUJĄ PIRACKIE PROGRAMY

Krzysztof Kreutzinger, prezes Lege Artis, spółki zajmującej się ściganiem piractwa informatycznego, nie chce ujawnić skąd wie, gdzie szukać firm, korzystających z nielegalnych kopii programów. Ostrzega, że lepiej mieć wszystko w porządku, bo informatorem Lege Artis może być nie tylko wyrzucony pracownik, ale i była żona właściciela.

„Puls Biznesu”: Ile firm w ubiegłym roku skontrolowała Lege Artis i jaki był tego efekt?

Krzysztof Kreutzinger: W 1998 roku skontrolowaliśmy 36 firm, przeciętnie około trzech miesięcznie. W każdej z nich znaleźliśmy nielegalne oprogramowanie.

— Czy we wszystkich przypadkach zostały skierowane do prokuratury zawiadomienia o przestępstwie?

— Tak, oczywiście. Z tym, że my składamy zawiadomienia policyjne. Dalej to policja kieruje sprawę do prokuratury. W tej chwili wszystkie te postępowania są w toku. Jak pan wie, nasz wymiar sprawiedliwości jest dosyć ociężały. Zanim to wszystko nabierze jakiegoś rytmu prokuratorsko-sądowego mija trochę czasu. Natomiast toczą się również tzw. sprawy ugodowe pomiędzy tymi, którzy nielegalnie używali programów a ich producentami. Te często są już zakończone i o wiele szybciej załatwiane. Tutaj po prostu chodzi o pieniądze — o wyrównanie strat. Inaczej jest w przypadku spraw karnych. Piractwo to przecież złamanie ustawy o prawie autorskim. Sądy są jednak tak obłożone, że jeżeli po 1,5 roku czy 2 latach sprawa wchodzi na wokandę, to jest to rekord świata.

— Jak dużo spraw kończy się ugodą?

— Praktycznie wszystkie. Tym, którzy zostali przyłapani na nielegalnym wykorzystywaniu oprogramowania zależy, żeby jak najszybciej załatwić sprawę finansowo, chociaż to bardzo kosztowne. Wówczas taka firma zupełnie inaczej wygląda w obliczu wymiaru sprawiedliwości. Pan już się przyznał, zadośćuczynił, więc inaczej będziemy pana traktować na szczeblu prokuratorskim i sądowym. Z tego prostego powodu firmom naprawdę bardzo zależy na tym, żeby jak najszybciej dojść do porozumienia z właścicielami praw autorskich.

— Jakie kwoty wchodzą w grę w przypadku tego typu odszkodowań ?

— Naprawdę trudno mi powiedzieć. Zwykle to jest tak, że rozmowy zaczynają się od wielokrotności wartości legalnego oprogramowania. Potem zwykle schodzi się do trzykrotnej wartości jednej kopii nielegalnie wykorzystywanego programu. Proszę sobie wyobrazić, że jeśli np. AutoCad 14 jeszcze niedawno kosztował około 4 tys. DM, to odszkodowanie za jedną sztukę wynosi prawie 12 tys. DM. Jeżeli firma ma 5-10 takich programów, to już daje liczące się kwoty.

— Czy sprawcy tych przestępstw mają świadomość tego, że łamią prawo?

— Oczywiście, że tak. Nie wierzę w to, że robią to nieświadomie. W końcu ustawa o prawie autorskim działa już od pięciu lat. Naprawdę nie wierzymy w firmie tym osobom, które mówią: „ja nie wiedziałem”. Jak wiadomo, nieznajomość prawa nikogo nie tłumaczy. Z drugiej strony to nie jest jakaś małpia złośliwość, ale raczej swego rodzaju niefrasobliwość. Często zdarza się tak, że wchodząc do małej, średniej czy dużej firmy, zauważamy, że nie ma żadnej dokumentacji oprogramowania. Owszem, na półkach leżą papiery dotyczące księgowości, gospodarki materiałowej czy magazynowej, ale to nas kompletnie nie interesuje. Natomiast dokumentacji wykorzystywanego oprogramowania brakuje.

— Dlaczego?

— Bo nikt o to nie dba. To jest właśnie taka niefrasobliwość, a wręcz głupota. Słyszymy później: „No, jak to? Używam programu, za który zapłaciłem, więc jestem jego właścicielem”. Prosimy wówczas o okazanie certyfikatu autentyczności i licencji użytkownika. Odpowiedź brzmi: „Nie ma”. Słyszymy, że ktoś wyniósł, nie dopatrzył itd. Oczywiście nie przyjmujemy takiej argumentacji. Bywają też firmy, które z premedytacją kupują program na giełdzie, bo „tam jest dużo taniej”. Powszechne jest jeszcze inne śmieszne przeświadczenie. Właściciele firm myślą sobie: „Do mnie to na pewno nie przyjdą”. Nawet mimo tego, że kontrolowaliśmy sąsiada. Potem zdarza się niespodzianka, bo jednak przyszli.

— Jak wygląda taka kontrola ?

— Na początku bardzo śmiesznie. Jesteśmy zapraszani do kontrolowania, przy czym przedstawiciele firmy z miejsca deklarują, że wszystko jest OK. Jednak w trakcie naszych działań właścicielom powoli miękną nogi. Gdy już po kontroli prosimy o pełną dokumentację, okazuje się że jej nie ma. Zaczyna się płacz i słyszymy wypowiedzi typu: „Panowie, przecież nam rozłożycie firmę”. Wynika to stąd, że zabieramy nie tylko twarde dyski, zawierające nielegalne oprogramowanie, ale też bazy danych. Twardy dysk i oprogramowanie można sobie kupić w ciągu 2-3 dni. Gorzej jest z bazą danych, która przepada bezpowrotnie. Czasami, jeżeli właściciel zachowa przytomność umysłu i o to poprosi — pozwalamy, żeby w obecności policji skopiował najważniejsze dla funkcjonowania firmy dane.

— Spotykał się Pan w trakcie kontroli z propozycją łapówki?

— Tak. Ale to nie była propozycja łapówki, to się nazywało o wiele ładniej. Zaproszono nas do gabinetu, w którym usłyszeliśmy od szefa, że „ma dodatkowe środki perswazji”. Od razu wiadomo, o co chodzi. Pytamy wówczas „W jaki sposób Pan sobie wyobraża ich wykorzystanie. Wśród nas jest kilku policjantów, biegły sądowy, w sumie od pięciu do siedmiu osób. Część z nich to funkcjonariusze państwowi, których nie wolno przekupywać”. Kończy się na tym, że taki prezes wszystko odwołuje. Jednym słowem, nie było rozmowy. Zdarzają się tego typu propozycje, które określam mianem „oferty wspomagającej gruczoł zapomnienia”.

— W takim razie, z czego żyje Lege Artis?

— Lege Artis utrzymuje się wyłącznie ze środków prywatnych. Pracujemy na zlecenie firm — właścicieli praw autorskich. Naszymi zleceniodawcami są m.in. Microsoft, Symantec, Novell, Adobe, Touchstone. Są też oczywiście polscy właściciele praw do gier komputerowych i programów edukacyjnych: Mirage, CD Projekt, Avalon czy Optimus. To oni nas finansują. Natomiast ani jednej złotówki nie uszczknęliśmy ze Skarbu Państwa. Wręcz przeciwnie, dzięki nam bardzo dużo środków do niego wpłynęło.

— Wiadomo, że wielu szefów czy właścicieli przedsiębiorstw nie bardzo się orientuje w sprawach związanych z informatyką. Co powinni robić, by ustrzec się przed piractwem w swojej firmie?

— Jeżeli to firma przytomnie prowadzona i nastawiona na rzetelną pracę, to zwykle zatrudnia administratora sieci bądź głównego informatyka. Ten człowiek ma obowiązek nadzorować wszystko, co wiąże się z komputerami w firmie. Gdy przychodzi kontrola, to nas nie obchodzi, skąd się wzięły nielegalne programy. Są firmy, które mają takich administratorów. Szef jest wówczas kryty, bowiem za wszystko, co związane z komputerami w firmie, odpowiada informatyk. Nasi menedżerowie o to nie dbają. Jeżeli nie ma osoby bezpośrednio odpowiedzialnej w firmie za komputery, to odpowiada tylko szef.

— Skąd macie informacje o tym, że w danej firmie znajduje się nielegalne oprogramowanie?

— To nasza słodka tajemnica. Są to najczęściej informacje anonimowe. Mamy dwa źródła informacji. Pierwszym jest telefon gorącej linii antypirackiej. Opiekuje się nim Business Software Alliance, a my działamy na ich rzecz. Poza tym takie informacje trafiają też bezpośrednio do nas. Pochodzą z różnych źródeł. Najczęściej dzwonią ludzie sfrustrowani, na przykład wyrzuceni pracownicy. Zdarzały się też dziwne historie. Główny informatyk ogromnej warszawskiej firmy giełdowej z sektora budowlanego zadzwonił i spotkał się z nami. Na spotkaniu powiedział: „Panowie, od półtora roku kładę mojemu prezesowi do głowy, że wszystko, co mamy w komputerach, jest nielegalne. A on odpowiada mi, żeby mu głowy nie zawracać. Nielegalne programy każe kupować mi na giełdzie, bo nie chce wydawać pieniędzy na głupoty”. Przygotowaliśmy akcję. Dzień przed nią okazało się jednak, że ten sam człowiek poszedł do swojego szefa. Pełen desperacji powiedział mu, że Lege Artis z policją zasadzają się na firmę. Prezes natychmiast wyasygnował duże pieniądze, kazał mu wykasować z komputerów pirackie kopie programów i zainstalować legalne oprogramowanie. Przez całą noc informatyk siedział w firmie i wszystko zmieniał. Posłużył się nami do zastraszenia własnej firmy. Mieliśmy też bardzo śmieszny przypadek. Prezes dużej firmy z Dolnego Śląska rozwodził się z małżonką. Żartobliwie mówiąc, ta kobieta podcięła gałąź, na której mogłaby usiąść. Zamiast wyszarpać od byłego męża odszkodowanie, zadenuncjowała firmę, którą kierował. Doniosła, że znajduje się tam około 60 komputerów z nielegalnym oprogramowaniem. Wszystkie pieniądze, jakie miał prezes, zostały przekazana na odszkodowanie. Ale nie dla byłej żony, tylko dla producentów programów.

Gdy przychodzimy, by skontrolować firmę, nie obchodzi nas skąd się wzięły nielegalne programy. Są firmy, które mają administratorów. Szef jest wówczas kryty, bowiem za wszystko, co związane z komputerami, odpowiada informatyk. Nasi menedżerowie o to nie dbają. Jeżeli nie ma osoby bezpośrednio odpowiedzialnej w firmie za komputery, to odpowiada tylko szef.

O LEGE ARTIS

W 1988 roku z inicjatywy polskich dystrybutorów wideo powstała organizacja RAPID Asekuracja. Miała ona chronić ich prawa autorskie do filmów dystrybuowanych wyłącznie na kasetach wideo. Następnie RAPID przekształcił się w tzw. BOWI — Biuro Własności Intelektualnej — Inspekcja Antypiracka, finansowane w dużej mierze przez Komitet Kinematografii. Gdy zaczął się wielki boom związany z programami komputerowymi, byli pracownicy BOWI założyli spółkę o nazwie Lege Artis, zajmującą się głównie ściganiem nielegalnego oprogramowania.

Ostatnie życzenie: Przed konfiskatą twardych dysków z nielegalnym oprogramowaniem oraz firmowych baz danych, jeżeli szef kontrolowanej firmy o to poprosi, pozwalamy mu skopiować dane niezbędne do dalszego funkcjonowania przedsiębiorstwa.

Wojciech Surmacz