GÓRY UCZĄ, JAK UNIKAĆ BŁĘDÓW

Jarosław Sroka
opublikowano: 1998-11-06 00:00

GÓRY UCZĄ, JAK UNIKAĆ BŁĘDÓW

O RYZYKU: Wspinam się już prawie 30 lat i wiem, czym góry mogą mnie zaskoczyć. A rynki finansowe są wciąż nie do końca przewidywalne, niezależnie od poziomu naszej wiedzy i doświadczenia.

Leszek Cichy, wiceprezes Domu Inwestycyjnego BRE, wspiął się już na trzy ośmiotysięczniki. O nowych projektach maklerskich zdecydowanie woli myśleć w trakcie górskiej wspinaczki niż w zaciszu biura. Twierdzi, że góry są bardziej przewidywalne niż rynek finansowy.

— Ile jest ośmiotysięczników?

— Głównych szczytów jest czternaście.

— Podobno Chińczycy odkryli jeszcze jedną najwyższą górę świata. Czy to prawda?

— Punktów leżących powyżej 8 tys. metrów jest znacznie więcej, bo co najmniej 20. Należy jednak jasno określić rozróżnienie wierzchołka głównego od bocznego, bo tylko część z nich, to rzeczywiście samodzielne szczyty. Już dawno jednak przyjęto, że głównych szczytów jest czternaście. I niech tak zostanie.

— Chce Pan zatem powiedzieć, że nawet Chińczykom nie uda się przeforsować swojego pomysłu?

— O tym, że kilka wysokich siedmiotysięczników może być wyższych, słyszy się już od wielu lat. Problem nie leży jednak w zmierzeniu wględnej wysokości tych wzniesień — wiem coś na ten temat, bo z wykształcenia jestem geodetą — lecz raczej w przyjęciu powierzchni odniesienia do pomiarów. Nie wdając się w detale technik badawczych, warto jednak wspomnieć, że różnice w przypadku zastosowań różnych punktów odniesienia mogą sięgać nawet 200 metrów. Moim zdaniem, pozostanie jednak czternaście ośmiotysięczników, a Mount Everest będzie nadal najwyższym szczytem.

— Na ile z nich zdołał się już Pan wdrapać?

— Zaliczyłem trzy ośmiotysięczniki.

— Kiedy kolejne?

— Nie wiem. Raczej nie mam już czasu na takie wyprawy, bo wyjazd na himalajską ekspedycję wymaga co najmniej trzech miesięcy nieobecności w pracy. Warto przy tym podkreślić, że wspinacze wybierający się w najwyższe góry samodzielnie organizują wyprawy. A to następne tygodnie intensywnej pracy, jeszcze w Polsce.

— Jaki stosunek do takich wypraw ma pracodawca? Ile dni w roku spędza Pan poza biurem?

— Zaskakująco niewiele, bo najwięcej czasu spędzałem w górach będąc jeszcze studentem, a potem wykładowcą na Politechnice Warszawskiej. Gdy zdecydowałem się jednak na zmianę zajęcia w 1993 roku, pierwsze lata musiałem poświęcić na ciężką pracę i naukę, bo rynek finansowy był dla mnie czymś zupełnie nowym. Ograniczałem się wtedy do krótkich wyjazdów w Tatry. Zacząłem znowu częściej wyjeżdżać, gdy udało mi się zbudować silny zespół, który na tyle okrzepł i zdobył doświadczenie, że może pracować samodzielnie.

— Szefowa jednej z liczących się instytucji finansowych powiedziała niedawno na łamach prasy, że jeśli ktoś z rynku finansowego wyjeżdża na urlopy dłuższe niż dwa tygodnie, to powinien pomyśleć o zmianie zajęcia...

— Jak w każdym efektownym powiedzeniu, tak i w tym przypadku jest tylko część prawdy. Rzeczywiście przez pięć lat pracy w Polskim Banku Rozwoju nie opuszczałem Warszawy na dłużej niż dwa tygodnie. W tym roku udało mi się po raz pierwszy zorganizować dalekie ekspedycje, które nie były jednak zbyt długie. Wyprawa na Antarktydę zabrała mi trzy i pół tygodnia, zaś wyjazd do Afryki na Kilimandżaro i Górę Kościuszki w Australii — dokładnie 15 dni.

Generalnie jednak nie można fetyszyzować własnej obecności w firmie. Ważne, żeby wszyscy wiedzieli, jak pracować i jakie pytania mogą paść ze strony szefa po powrocie.

— Nie obawia się Pan, że po kolejnej wyprawie zastanie na swoim fotelu kogoś innego?

— Nie, na razie nie, choć niczego nie można wykluczyć. Zawsze pozostaje możliwość zmiany pracy.

— Czy praca w Domu Inwestycyjnym, w końcu typowo biurowa, jest balastem dla wspinaczy?

— Nie nazwałbym pracy na rynku kapitałowym typowo biurową. Potrzebujemy jednak, od czasu do czasu, pewnego odświeżenia, dystansu do codzienności. To bardzo dobrze robi, a góry stwarzają do tego doskonałą okazję. Zdecydowanie lepiej myśli się o nowych projektach...

— Powyżej siedmiu tysięcy metrów?

— Nie. Chodzi o to, że w biurze bez przerwy dzwonią telefony, wpadają goście, klienci, toczą się negocjacje, nie ma czasu na refleksję...

— Wspinaczka górska jest jednak sztuką wymagającą koncentracji i skupienia. Czy na ścianie — w temperaturze poniżej 20 stopni C — jest Pan rzeczywiście w stanie myśleć o nowej ofercie?

— W trakcie wyprawy jest dużo czasu na rozmyślania, bo samo wspinanie jest chyba najkrótszym elementem wyprawy. Pozostaje więc sporo czasu na przemyślenia i nabranie właściwego dystansu do tego, co się robi.

— Zrezygnowałby Pan z pracy dla gór?

— Zawsze istnieje taka cudowna możliwość zmiany tego, co się robi. Kiedyś zastanawiałem się nad korzyściami płynącymi z reinkarnacji. Teraz zaś przychylam się do poglądu, że można prowadzić równolegle kilka żywotów. A uprawianie wspinaczki daje taką możliwość.

— Czy chciałby Pan mieć w swoim zespole himalaistę z głową w chmurach?

— Wszystko zależy od tego, jak by się sprawował w pracy. Hobby i praca nie powinny kolidować, ale się uzupełniać. Mamy w swoim zespole zapalonego spadochroniarza.

— Czy istnieje jakiś specjalny zespół cech, typowo górskich, które mogą być przydatne w pracy na rynku finansowym?

— Najważniejsza jest zdolność podejmowania decyzji. Niewiele osób zostaje menedżerami, bo właśnie unikają ich podejmowania. Bardzo przydatna staje się także umiejętność planowania czasu oraz podporządkowania się konkretnym celom. Tak w życiu zawodowym, jak i prywatnym istnieje niebezpieczeństwo „rozmieniania się na drobne”. Należy umieć określić swoje najważniejsze cele i na nich się skupić. Szczególnie dotyczy to rynku finansowego. Tak naprawdę oceniają nas nie za przygotowanie kilku średnich projektów, ale za te dwa, trzy głośne, najbardziej dochodowe i prestiżowe, które nadały rangę zespołowi i instytucji.

— Co Pana bardziej zaskakuje: rynek finansowy czy góry?

— Góry są dla mnie zdecydowanie bardziej przewidywalne. Wspinam się już prawie 30 lat i wiem, czym mogą zaskoczyć. A rynki finansowe są wciąż nie do końca przewidywalne, niezależnie od poziomu naszej wiedzy i doświadczenia. Co jednak na pewno łączy te dziedziny, to fakt, iż zarówno tam wysoko, jak i na rynku kapitałowym trzeba umieć ocenić ryzyko i wiedzieć, kiedy się wycofać. I tu, i tam należy wyzbyć się emocji oraz zdobyć na obiektywizm w chwili podejmowania decyzji.

— Wspinaczka jest jednak niezwykle emocjonalnym zajęciem...

— Tak, ale trzeba zdobyć się na trzeźwy osąd. Należy zdawać sobie sprawę, kiedy wspinaczka staje się zbyt niebezpieczna.

— Co jeszcze chce Pan osiągnąć jako alpinista?

— Na pewno chciałby zdobyć najwyższy szczyt Oceanii, żeby zakończyć mój program zdobywania Korony Świata. A ponadto, jest jeszcze na świecie dużo interesujących gór. Tylko szczytów powyżej siedmiu tysięcy metrów jest ponad trzysta.

— A w BRE?

— Podobnie. Jest jeszcze kilka rzeczy do zrobienia w polskich finansach. Rynek się szybko rozwija — mimo chwilowej bessy. Może ona co prawda potrwać jeszcze nawet pewien czas, ale boom na polskie akcje na pewno wróci. I należy być przygotowanym na ten moment. Musimy być równorzędnym konkurentem dla zachodnich firm, tak przynajmniej staramy się pracować.

— Ile kosztuje organizacja wyprawy na ośmiotysięcznik?

— Podstawowy koszt wyprawy stanowią karawany. Najkrótsze, a zarazem najtańsze podejście jest pod Nanga Parbat w Pakistanie i trwa trzy dni. Pod K2, drugi szczyt ziemi, trzeba maszerować aż dwa tygodnie. W sumie jednak koszt taki sięga — w przeliczeniu na jedną osobę — minimum 25 tys. złotych. W przypadku wyprawy na Mount Everest nawet trzykrotnie więcej.

— Czy BRE wspiera Pana wyczyny finansowo lub próbuje wykorzystać je marketingowo?

— Moje ostatnie wejścia były częściowo wspierane przez mojego poprzedniego pracodawcę, czyli Polski Bank Rozwoju. Co jednak szczególnie ciekawe to, że moja kariera górska staje się bardzo pomocna w negocjacjach i spotkaniach z klientami. Nie można przecież cały czas rozmawiać o biznesie. To stwarza doskonały pretekst do rozmowy o Himalajach, co często miewa zbawienny wpływ na klimat spotkania i negocjacji.

— Czy konkurencyjny bank zaproponował Panu wsparcie finansowe?

— Pracę tak, ale pieniądze na wyprawy — nie.

— Nie obawia się Pan sytuacji, że pewnego dnia nagle poczuje Pan, że musi jechać na K2, a pracodawca nie wyrazi na to zgody ze względu na nawał pracy?

— Ja nie muszę się tego obawiać. To bardziej raczej zmartwienie pracodawcy. Zupełnie serio jednak, to chodzi przecież o zrozumienie wzajemnych potrzeb i ograniczeń. Zawsze jednak pozostaje możliwość zmiany zajęcia. A góry? Zawsze będą czekać”.

“Kariera górska staje się pomocna w spotkaniach z klientami. Stwarza doskonały pretekst do rozmowy o Himalajach, co miewa zbawienny wpływ na klimat negocjacji