
Matka chrzestna Dariusza Kolasińskiego przysyłała mu z USA paczki, a w nich m.in. ubrania westernowe. Jako nastolatek biegał w stroju kowboja i nasiąkał tym klimatem od dzieciństwa. Jego rodzice Edmund i Maria Kolasińscy nie mieli wiele wspólnego z westernem, choć w czasach PRL prowadzili w Grudziądzu sklep Bonanza z zabawkami i pamiątkami. Mieli też gospodarstwo rolne – to na tej ziemi zbudowano Mega Park – Rodzinny Park Rozrywki.
– Nie miałem okazji poznać dziadka Edmunda, zmarł w roku, w którym się urodziłem. Wiem, że wielokrotnie powtarzał tacie: „z tej ziemi będzie kiedyś chleb” – mówi Karol Kolasiński.
Wszystkie maszyny rolnicze stojące teraz w forcie to rodzinne pamiątki z tamtych czasów.
Praca normalnością

Rodzice obecnego właściciela westernowego miasteczka prowadzili auto handel, a Karol i jego siostra Karolina od dzieciństwa włączali się w ich pracę.
– Wszystko robiliśmy razem, pomagaliśmy rodzicom, oczywiście w miarę naszych możliwości. Dziś oceniam, że to taki amerykański sposób wychowania dzieci, przyzwyczajenie do pracy od dzieciństwa, które w naszym przypadku sprawiło dużo dobrego – wspomina Karol Kolasiński.
Kiedy jego rodzicom przyśnił się pamiętny sen, Dariusz Kolasiński podjął decyzję, że to musi się ziścić.
– Moja mama była położną, ojciec pułkownikiem Wojska Polskiego. Gdy usłyszeli o wyprowadzce na wieś, łapali się za głowę. Mówili: „ty na co dzień śpisz w koronkach, co będziesz robiła na roli?”, a ja na to, że tak kocham mojego Darka, że wszędzie pójdę za nim. I jesteśmy już 43 lat po ślubie. Byłam gotowa na wszystko – byle z nim – opowiada Zdzisława Kolasińska.
Dlatego nie zdziwiła się, kiedy rano po niemal wspólnym śnie mąż powiedział: „zejdź na dół, zrób kawę, musimy to przegadać. Mamy do dyspozycji 11 ha ziemi, która jest słabej klasy i uprawa czegokolwiek przestaje być opłacalna”.
– Potem w Toruniu kupił pawilon, wszyscy myśleli, że to będzie strzelnica sportowa – mówi Zdzisława Kolasińska.

Karol Kolasiński wspomina, że ojciec kupił plastikowy kontener, który został obudowany drewnem. Postawiono i wyposażono kuchnię do smażenia ryb – tak powstała restauracja Rancho, pierwotnie smażalnia ryb. To był początek ich obecnego biznesu.
– W menu były jesiotry, łososie, węgorze. Działaliśmy non stop, przez całą dobę – wspomina Zdzisława Kolasińska.
Ponieważ na ogrodzenie terenu już nie starczyło pieniędzy, Karol z ojcem pilnowali go w nocy na zmianę.
– Jako 14-latek pomagałem też w barze. To były ciężkie czasy. Ponieważ tata kochał zwierzęta, od razu było wiadomo, że muszą się pojawić. Wypożyczaliśmy wtedy kozła od sąsiada z drugiej strony Jeziora Rudnickiego, bo nie mieliśmy pieniędzy, żeby kupić swojego. Pamiętam, że codziennie szedłem po niego, przyprowadzałem, był tu przez kilka godzin jako atrakcja dla gości, potem wracał do domu – opowiada Karol Kolasiński.
Jego mama uzupełnia, że wypożyczany kozioł miał na imię Lucuś i towarzyszyło mu pięć kóz. Z czasem państwo Kolasińscy kupili kucyka Kubusia.
– Reakcja dzieci i nasza miłość do zwierząt zaowocowały powstaniem mini zoo, w którym są zarówno zwierzęta znane z wiejskich zagród, jak i np. bydło szkockie. Czasy się zmieniły, dziś przychodzą do nas dzieci ze wsi, żeby zobaczyć gęsi czy kaczki. Jako pierwsi w okolicy mieliśmy wielbłąda, jego zakup był wielkim wydarzeniem. Ściągnął nawet media – wspomina Zdzisława Kolasińska.

Dużą rolę w budowaniu klimatu miejsca odegrał drugi dziadek, Eugeniusz Czerwiński – były wojskowy, autor książki „Wojenne edukacje”, nauczyciel przysposobienia obronnego w technikum mechanicznym, utalentowany gawędziarz. Tu zasłynął, piekąc w weekendy prosiaka nad ogniskiem i snując opowieści.
– Przychodzili jego uczniowie, przynosili gitary, słuchali wojennych historii. 40-50 osób siedziało w ciszy, taki miał dar opowiadania. Pamiętam, że goście przyjeżdżali z własnymi krzesłami, bo mieliśmy ich za mało. Gdy dziadek zmarł, nie odważyliśmy się kontynuowania tych spotkań. To był czas, który należał do niego – podkreśla Karol Kolasiński.
Firma pomału się rozrastała. Sen o westernowym miasteczku zaczął się ziszczać, powstawały kolejne budynki, na targach staroci zaczęło się wyszukiwanie rekwizytów, do załogi dołączały kolejne osoby.

Dziś Mega Park to również podróż w czasie przez okresy geologiczne – Jurajska Ścieżka Edukacyjna, Kraina Baśni, w której dzieci spotykają się z bohaterami bajek, zaglądają do chatki na kurzej nóżce i do siedziby siedmiu krasnoludków. Codziennie odgrywane są scenki napadu na bank, pokaz strzelecki, popisy jazdy kaskaderskiej i dżygitowej, western show w amfiteatrze mogącym pomieścić 1000 osób. Wszystkie te ścieżki powstały z prywatnych zasobów właścicieli Mega Parku.
Jazda z YouTube’em

Trudno sobie wyobrazić miasteczko w stylu western bez koni. Obecny właściciel przez lata podchodził do tej formy sportu z rezerwą, po niezbyt udanych próbach w wieku nastoletnim. Ojciec jednak jeździł dobrze, a syn chciał mu dorównać. Najbardziej jednak pociągała go dżygitówka i styl western pozwalający na współpracę z koniem bez przemocy.
– W 2003 r. rozpocząłem naukę jazdy konnej dżygitowej – akrobatycznej jazdy rodem z Kaukazu – i kaskaderskiej u kilku trenerów z Polski i Ukrainy, choć każdy znający temat, twierdził, że jestem do tego za duży. Przyjęło się, że uprawiają tę dyscyplinę jeźdźcy o drobnej posturze i wzroście około 160 cm, a ja mam 198 cm. Chciałem jednak udowodnić, że wszystko jest możliwe, jeśli się chce – przyznaje jeździec.

Treningi odbywał kilka razy dziennie przez dwa miesiące, uczestniczyła w nich również publiczność. Do dziś wspomina dłonie pozdzierane do krwi. Jazdę mistrzów podglądał także na filmach na YouTube.
– W galopie spadałem po kilka razy w trakcie jednej sesji. Nauczyłem się kilku podstawowych trików, później doszły kolejne. Udało mi się w końcu połączyć jazdę dżygitową z jazdą kaskaderską i włączyć to w pokazy, np. w czasie ucieczki konno przed bandytami odwracałem się tyłem, przechodziłam na bok konia i strzelałem, aby się bronić, następnie wracałem na siodło. W jeździe dżygitowej ta figura nazywa się pistolet do tyłu. Zbierałem też worki z dolarami z ziemi w pełnym galopie – wspomina Karol Kolasiński.

Przydatny też okazał się kurs pirotechniczny. Wybuchy robią wrażenie na publiczności, zwłaszcza gdy dynamit z płonącym lontem leci w jej stronę.
– Oczywiście to żart, nigdy nic nie wybuchnie, ale publiczność reaguje odruchowo – wszyscy uciekają, później wybuchają śmiechem i wracają na miejsca. Ostatnio bohaterski widz odrzucił ładunek, który wpadł w scenografię i musieliśmy wchodzić na drabinę, żeby go wyciągnąć – śmieje się biznesmen.
Szeryf rodem z komiksu

Karolowi Kolasińskiemu spodobał się pomysł szwedzkiego miasteczka westernowego, w którym odgrywano scenki na żywo. Postanowił zrealizować podobny pomysł w Polsce, wykorzystując Lucky Luka – postać z komiksu i kreskówki stworzoną przez belgijskiego rysownika i scenarzystę Morrisa. To najszybszy rewolwerowiec na Dzikim Zachodzie i największa zmora gangsterów – braci Daltonów. Właściciel Mega Parku od 14 lat wciela się w postać zainspirowaną tym szlachetnym stróżem prawa. Odgrywane scenki wymagają udziału innych aktorów. W sezonie niezbędnych jest więc około 30 współpracowników, trzon stanowi 10 osób, część to rodzina. Burmistrzem miasteczka jest Dariusz Kolasiński.
– Tata brał udział w pierwszych pokazach westernowych. Zamiłowanie do jazdy konnej przypłacił bardzo poważnym wypadkiem podczas pokazu – spadł ze spłoszonego konia i zaklinowała mu się noga w strzemieniu. Koń ciągnął go kilkadziesiąt metrów za sobą, zanim udało się go zatrzymać. Tata miał połamaną miednicę, nogi. Teraz już nie występuje z nami na scenie, ale mocno nam kibicuje i wspiera – mówi syn.

Zdzisława Kolasińska zajmuje się głównie sprawami biznesowymi związanymi z gastronomią, parkiem rozrywki i kadrą Mega Parku. Siostra Lucky Luke’a, Karolina Gawiński, wcielała się w rolę Mami Dalton, opiekuje się zwierzętami.
– Z żoną Katarzyną poznaliśmy się w 2001 r., od 2005 jesteśmy małżeństwem. Nasz ślub odbył się oczywiście na Dzikim Zachodzie, w kowbojskim stylu, trwał trzy dni. Zamieszkaliśmy również w kowbojskim stylu – w miasteczku westernowym, w dawnej kowbojskiej strzelnicy, a obecnie w sklepie Lucky Luka – mieliśmy do dyspozycji 5 m kw – śmieje się, wspominając, Karol.

Katarzyna prowadzi pokazy westernowe, w których udział biorą ich dzieci – szesnastoletnia Julia i dziesięcioletni Janek. Jest też odpowiedzialna za kadrę miasteczka i logistykę związaną z gastronomią i sklepami na Dzikim Zachodzie
– Marshall, czyli Krzysztof Kobusiński, znał się z tatą od lat, po długiej przerwie w kontaktach spotkali się w taksówce, którą prowadził. Ireneusz Krawczyk wcielający się w role sierżanta Garcii i napadniętego przez złoczyńców bankiera spędza tu lato – martwy sezon dla grafika pracującego na dużych targach. Po krótkiej rozmowie dołączył do nas – wylicza polski Lucky Luke.

– Wracałem z Pikniku Country w Mrągowie. Przypadek zrządził, że zboczyliśmy do Grudziądza, przypomniałem sobie, że już kiedyś tu byłem, brałem też udział w strzelaninie na Main Street, bardzo mi się podobał motyw spadania z dachu i wpadania do koryta z wodą. Dołączyłem do ekipy, zostałem wtedy konferansjerem – opowiada sierżant Garcia.
– Koryta zabronił nam później Sanepid, bo woda, do której wpadali złoczyńcy, nie spełniała wyśrubowanych norm – uzupełnia szeryf.
Miasteczko pierwszą scenkę dla widzów – atak na pociąg i rekrutację do wojska w forcie – rozpoczyna o godz. 11., jednak praca zaczyna się dużo wcześniej – o siódmej podkładane są ładunki wybuchowe, trzeba też włączyć dinozaury na ścieżce edukacyjnej w Parku Jurajskim, sierżant Garcia zaczyna rozpalać ognisko w forcie. O zwierzęta trzeba zadbać także po ostatnim pokazie o 16.30.
Western w pandemii

Trudności finansowe tak naprawdę zaczęły się trzy lata temu – wraz ze strajkiem oświaty nagle zaczęły się odwołania rezerwacji grup szkolnych. Pandemia wymagała jeszcze większego zaangażowania w działania firmy. Właściciele przejęli część obowiązków od współpracowników, podjęli się samodzielnego prowadzenia marketingu, co się wiązało z samodzielnym doszkalaniem się. Niezbędna była też decyzja o zbiórce publicznej na zrzutka.pl.
– Pomoc ludzi dobrej woli jest nieoceniona. Dostaliśmy wsparcie nie tylko w postaci pieniężnej, ale również karmę dla zwierząt czy transport. Z tarczy rządowej skorzystaliśmy częściowo, ponieważ ratując miejsca pracy, sprzedawaliśmy ruchomości, np. kolekcjonerski samochód, z którego dochód zabrał nam znaczne dofinansowanie z PFR – mówi Karol Kolasiński.

Gdy w tym roku nastąpiło odmrożenie, wszyscy odetchnęli, licząc się jednak z tym, że do zagospodarowania została połowa zwykłego sezonu. Mimo kryzysu Karol Kolasiński nie boi się kolejnych projektów: w planach ma wybudowanie domu weselnego z miejscami noclegowymi. Prowadzi równolegle sklep internetowy z asortymentem westernowym.
Nadzorem nad gastronomią wciąż zajmuje się mama przedsiębiorcy, a dzieci biorą już udział w scenkach dla gości.
– Nigdy nie baliśmy się pracy, to nasza cecha rodzinna. Trzeba iść do przodu, bo kto nie idzie, ten się cofa – uważa Zdzisława Kolasińska.
– Nie boję się przyszłości. Ludzie są tak stęsknieni za spotkaniami, spędzaniem wspólnego czasu w gronie rodzinnym, że raczej spodziewam się boomu w branży. To były ciężkie miesiące próby, choć liczę się z tym, że zawsze jest coś za coś – znaczne zaangażowanie w firmę odbywa się kosztem życia rodzinnego, mimo ze rodzina też jest zaangażowana w biznes. Ten wysiłek był jednak niezbędny, by ratować firmę, miejsca pracy współpracowników i kooperantów – podsumowuje Karol Kolasiński.
