Autostrada nr 7 pod Nasiriją przypomina ser szwajcarski. Między wielkimi jak stodoła lejami po amerykańskich bombach nie przejedzie nawet rowerzysta. Drogę budowali Polacy z Dromexu, którzy tuż przed Pustynną Burzą, jako ostatni zagraniczni pracownicy, opuszczali ten kraj.
Od lat 50. aż do „Pustynnej Burzy” polskie firmy realizowały w Iraku wiele kontraktów, wartych setki milionów dolarów. System irygacyjny to dzieło Budimexu, podobnie jak wiadukt 14 Lipca w Bagdadzie. W latach 80. Elektrim elektryfikował iracką stolicę. Elektromontaż-Eksport remontował instalacje i uruchamiał produkcję w rafinerii w Basrze oraz w tamtejszych zakładach przetwarzania gazu. Zajmował się nawet obsługą techniczną szpitali (m.in. szkolił irackich lekarzy w obsłudze sprzętu medycznego). Interesy nad Eufratem robiło co najmniej 15 polskich firm — w tym m.in.: Centrozap, Naftobudowa, a nawet — dostarczający urządzenia do analizy plazmy — Instytut Problemów Jądrowych.
Stosujemy się do rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ, nakazującej przerwanie prac w Iraku i zastąpienie kontaktów gospodarczych programem „żywność za ropę”. Teoretycznie więc większość polskich firm — w tym Budimex-Dromex (powstały wskutek fuzji centrów generalnego wykonawstwa Budimexu i zależnego od niego Dromexu) ma otwarte kontrakty, które zostały jedynie zawieszone. A zatem wciąż w Iraku jesteśmy!
— Irakijczycy cenili nas za profesjonalizm i terminowość. Dlatego polskie firmy wygrywały największe przetargi i realizowały najbardziej lukratywne kontrakty. Byliśmy konkurencyjni. Nasza siła robocza, łącznie z kadrą zarządzającą, okazała się stosunkowo tania. Ale z dochodów nasi pracownicy byli zadowoleni, choć wypłaciliśmy im dość niewielkie - jak na irackie warunki - pieniądze.Japończycy czy Niemcy dawali tylko kadrę i próbowali realizować kontrakty najemnymi pracownikami z innych krajów - no choćby z Filipin - uważa Andrzej Radoszewski wiceprezes Budimex-Dromex SA, (wizytował budowy w Iraku).
— Dobra marka to nie wszystko. Kto się stara o kontrakty musi być świadomy mnóstwa trudności w Iraku. Życie tam trzeba tak zorganizować, aby być samowystarczalnym. Jeżeli się komuś wydaje, że interesy w Iraku to nic trudnego, niech się lepiej z Polski nie rusza — zauważa Marek Dobrucki, dyrektor budowy w Dromeksie.
— Temperatura od kwietnia do października często przekracza 40 stopni. Czerwiec, lipiec, sierpień to upały nie schodzące poniżej 50 stopni w cieniu. Nie ma mowy o samochodach czy maszynach budowlanych bez klimatyzacji - mówi Janusz Marciniak.
— Czas od maja do sierpnia to dla Europejczyka najgorsze miesiące — wtedy najwięcej burz piaskowych, zwłaszcza na południu. To, co my znamy pod pojęciem burza, nijak się nie ma do rzeczywistości na irackiej pustyni. Burza piaskowa to nie wicher i tumany piachu, lecz stojące, gorące powietrze, wypełnione piachem... Taka piaskowa zawiesina. Nie ma czym oddychać, piach wciska się wszędzie, nawet w bieliznę. W maszynach tkwi w każdym łożysku, w silnikach, gdy są źle osłonięte. Nic dziwnego, że tych burz bała się nawet amerykańska armia — opowiada Marek Dobrucki.
— Gdy byliśmy w Iraku woda była.... taka sobie. Teraz może być gorzej. Wodę musieliśmy mieć swoją. Pomagał własny Caligan (przenośna stacja oczyszczania wody), połączony kilkunastokilometrowym rurociągiem z Eufratem — wspomina Edward Lizak.
— W Iraku nie ma dziś praktycznie żadnej administracji. Nie wyobrażam sobie pracy w Iraku bez oparcia na jakimś ustawowym porządku administrowania krajem. Firma nie może być zawieszona w próżni - ostrzega Andrzej Turczyński.
— Pamiętam jak dziś, ile kłopotów sprawiał nam choćby przywóz i wywóz sprzętu. Przed wojną procedury celne doprowadzono do „perfekcji”. Kary? Ogromne: kilkakrotna wartość sprzętu. Gdy sprowadza się towar, przedmiot handlu, no to nieważne, czy przy przekroczeniu granicy pieczątkę przystawi Jordańczyk czy żołnierz ONZ, bo to efekt dostawy z kontraktu i pieniądze można wziąć. Ale w przypadku usługi trzeba przywieźć sprzęt — i kto potwierdzi na granicy, że wjechał, skoro nie ma administracji? Wyobraźmy sobie, że za pół roku Amerykanie przekazują więcej uprawnień miejscowym — i co się może okazać? Że nagle wrócą kłopoty z urzędami: iracki urzędnik stwierdzi, że sprzęt jest w kraju nielegalnie, a skoro tak — trzeba zapłacić kary: trzy-czterokrotną wartość. Ktoś, kto podejmie się realizacji kontraktu w Iraku, winien od razu zatrudnić Irakijczyków znających dobrze prawo celne — dodaje Andrzej Turczyński.
— Najbardziej baliśmy się właśnie władz celnych. Należało ściśle przestrzegać wszelkich skomplikowanych procedur, związanych z warunkową i ostateczną odprawą celną, zwłaszcza prawidłowego wypełniania dokumentów celnych. Najmniejszy drobiazg — i kara. Irakijczycy byli bardzo drobiazgowi, sumienni i nie przymykali oczu nawet na drobne nieprawidłowości. Mieliśmy mnóstwo problemów... — potwierdza Edward Lizak.
Przed wojną z Iranem Irak pozostawał najbogatszym krajem regionu. I nie żałował pieniędzy na infrastrukturę.
— Irak był bardzo dobrym klientem. Płacił zawsze na czas — zauważa Andrzej Radoszewski.
Marek Dobrucki się zgadza.
— Dość powiedzieć, że wpłacał zaliczki kontraktowe rzędu 10 i więcej procent. Ale był wymagającym partnerem, miał wykształcone kadry urzędników. Wszystkie kontrakty infrastrukturalne realizowano, opierając się na najwyższych standardach — czyli ASTM, ASHTO i DIN-owskich. Dokumentacja techniczna musiała odpowiadać normom brytyjskim i amerykańskim.
Na pewno żądania jakościowe przy odbudowie będą bardzo wysokie, ekstremalne. Nie można liczyć, że „jakoś pójdzie”. Nie, nie w Iraku.
— Firmy krajowe, które nie pracowały w tych standardach, praktycznie nie mają szans. One mogą nawet i spalić rynek dla innych polskich firm. I to nieodwracalnie! — ostrzega Marek Dobrucki.
Irakijczycy wymagali bardzo krótkich czasów realizacji inwestycji. Wiele koncernów niemieckich, francuskich czy austriackich po prostu nie potrafiło ich dotrzymać. A Polacy — tak.
— Trzeba się było nieźle uwijać, by zdążyć, bo jak nie — to klienci wlepiali słone kary — wspomina Dobrucki.
Irackie prawo i wiele procedur urzędowych nie ułatwiały zagranicznej firmie życia w Iraku. Na przykład przepis, nakazujący, aby inwestor zatwierdzał każdy sprzęt, sprowadzany do wykonania kontraktu.
— Resort „zatwierdzał — i dopiero wówczas można było sprowadzić spychacze czy koparki — mówi Zygmunt Chłopecki.
Sprzęt też musiał być najwyższej jakości, bo warunki panujące w Iraku nie tolerują błędów.
— Irakijczycy kupili sobie — jeszcze przed wojną z Iranem — samochody dostawcze z Chin na licencji japońskiej. Były tanie. Potem znowu zaczęli kupować droższe, japońskie: były trwalsze. W tamtym klimacie coś, co jest miernej jakości, szybko przestanie działać — wspomina Janusz Marciniak.
W Iraku poślizgnąć się można na bardzo wielu rzeczach.
— Na przykład: kiedy się robi bilans, to najpierw podpisuje się tzw. brudnopis w języku arabskim — mówi Janusz Marciniak. — Żadna firma nie powinna więc działać bez arabskiego prawnika i księgowego.
— Albo odbiór jakościowy: Irakijczycy wyszukiwali najdrobniejsze usterki. Przez to wiele firm straciło kontrakty. Mieliśmy laboratorium głównego technologa (prawie 100 osób) i jakoś u nas nic nie znajdowali... Ale choćby Japończycy z Marubeni (budowali jeden z odcinków autostrady) nie dali rady... My przejęliśmy ten fragment. Nasz odcinek autostrady A7 Irakijczycy innym firmom stawiali za wzór jakości — przypomina Radoszewski.
Bez bakszyszu w Iraku nie ma interesu? Przesada, ale w kontaktach biznesowych trzeba to brać pod uwagę. I nie przesadzać, bo można się wkopać.
— Pamiętam, że kiedyś mieliśmy problem z asfaltem. Potrzebowaliśmy ogromnych ilości. Rafineria tłumaczyła, że nie jest w stanie aż tyle wyprodukować. Ale pracownik, który wydawał asfalt, postawił sprawę tak: dam ci tyle asfaltu, ile zechcesz, pod warunkiem, że co drugi dzień przywieziesz mi 30 jajek, sery, masło — i tak dalej. No i przywoziliśmy ten nabiał! Ale za każdym razem chciał więcej. I kiedyś — podczas rozmowy z dyrektorem rafinerii, z którym zresztą dobrze się znałem — wyżaliłem się, że jego podwładny wciąż chce więcej i więcej. Dyrektor wysłuchał, po czym zapytał: „A ile on tych jajek i sera dostaje?”. To ja mówię co i jak, a on skrzętnie notuje. Gdy skończyłem, wstał i powiedział wprost: „Dla mnie to samo” — wspomina Edward Lizak.
— Jak już ktoś przebrnie klimat, wpada w ręce Irakijczyków. Dobrze jeżeli potrafi się z nimi dogadać — mówi Zygmunt Chłopecki.
— Językiem kontraktu pozostaje arabski i angielski. Językiem dokumentacji dla wszystkich stron — bezwzględnie angielski, językiem specyfikacji i dokumentacji technicznej — angielski, językiem porozumiewania się — angielski łamany przez arabski. Dlatego bez tłumacza arabskiego nie ma się co poruszać po Iraku. Najlepiej, gdy to arabista, gdyż sama znajomość języka to za mało. Z naszego doświadczenia wynika, że lepszy kontakt z miejscowymi władzami mieli Arabowie, którzy kształcili się w Polsce i znali trochę polski niż arabista-Polak, znający troszkę język arabski — radzi Chłopecki.
— W Iraku trzeba pamiętać o różnicach kulturowych — np. nie pchać się do meczetu z własnej woli czy chociażby nie umawiać się z arabskimi dziewczynami, bo mogą być problemy. Spore — ostrzega Edward Lizak.
— Arabowie chętnie współpracują z ludźmi otwartymi. Dla nich słowo jest słowem. Jeśli wykiwasz Irakijczyka, jesteś spalony — uważa Chłopecki.
— Bardzo sympatyczni i przyjacielscy, gdy cię znają — potwierdza Andrzej Turczyński, dodając jednak: — Ale gdy doszło do wypadku drogowego, to — mimo że zawinił kierowca arabski — obwiniano szofera europejskiego, mówiąc „gdybyś tu nie przyjechał, wypadku by nie było”. Z jednej strony są bardzo gościnni, lubią przyjmować gości, ale w trudnych i konfliktowych sytuacjach stają się bezwzględni.
Polski biznesmen w Iraku zdany jest de facto na siebie, zwłaszcza teraz, gdy nie ma jeszcze lokalnej administracji.
— Polskie firmy, które pracowały w Iraku w latach 70. i 80., były państwowe. Każde przedsiębiorstwo w razie problemów mogło liczyć na państwo. Istniało szybkie przełożenie na stosunki polityczne na polsko-irackim szczeblu rządowym. A dziś... Jest zagrożenie, bo zanim unormuje się scena polityczna i w razie kłopotów będzie gdzie interweniować, to niejedna firma może zbankrutować, zniknąć — przypomina Marciniak.
Jeżeli ktoś, nie znając specyfiki tego kraju, naruszył prawo szedł do więzienia. Szok.
— Tam są po prostu cztery ściany, bez dachu, słoma na klepisku — i koniec. A trafić w takie miejsce nie było trudno — wystarczyła nieznajomość przepisów drogowych. Kto więc będzie za takim człowiekiem chodził, skoro teraz w polskiej ambasadzie w Bagdadzie mamy tylko wydział ekonomiczno-handlowy, w którym pracuje jeden lub dwóch urzędników? — mówi Janusz Marciniak.
Zabezpieczenie potrzeb socjalnych dla pracowników podczas kontraktu to rzecz w Iraku trudna. Rynek iracki zawsze borykał się z niedoborem produktów żywnościowych — i to nawet w okresie względnego dostatku.
— Musieliśmy sprowadzać większość artykułów spożywczych z Turcji lub Polski. W przypadku dużej firmy to problem, który od pierwszego dnia musi być rozwiązany. Tak było przed wojną, więc teraz te kłopoty będą większe — twierdzi Edward Lizak.
— W miastach trudno zjeść normalny obiad w restauracji, bo piwo trzeba kupić w sklepie, obiad w restauracji, a połączyć jedno z drugim można tylko w domu. Zwłaszcza teraz — w sytuacji, gdy pewnie na plan pierwszy wysuną się szyici, a nie — jak dotychczas — sunnici. Szyici to ortodoksyjny islam, a więc m.in. wstrzemięźliwość, jeśli chodzi o alkohol, rygorystyczne zasady odnoszenia się do kobiet. Obraza kobiety w prawie islamu może być karana gardłem... Trzeba o tym na każdym kroku pamiętać — dorzuca Marciniak.
Mali i średni przedsiębiorcy z Polski nie mają czego szukać w Iraku w pojedynkę, bo to trochę tak, jak wjechać maluchem w burzę piaskową.
— Na ich miejscu „podłączyłbym się” do większej firmy lub organizacji — i to dobrze zorganizowanej, wręcz na wzór wojskowy. Nawet spore przedsiębiorstwa się łączą. Do Budimexu-Dromexu zgłaszają się tak duże firmy, jak na przykład Mosty Płock, Mosty Łódź, które zresztą już w Iraku były. Ale wczoraj dzwonił też do mnie wójt niewielkiej gminy, że on też chce do Iraku, bo ma dużo bezrobotnych... — mówi Andrzej Radoszewski
Żadna mała firma nie poradzi sobie w Iraku samodzielnie, no chyba że ma olbrzymie pieniądze. Pobyt firmy usługowej, zwłaszcza budowlanej, w Iraku to gigantyczna operacja logistyczna i finansowa. I o tych prostych faktach trzeba pamiętać, zapisując się na listę chętnych do odbudowy Iraku.
Bo równie dobrze można na niej stracić wszystko.
W rozmowie udział wzięli
byli pracownicy Dromexu (obecnie Budimex-Dromex):
Marek Dobrucki (7 lat w Iraku),
Andrzej Turczyński (4 lata),
Janusz Marciniak (7 lat),
Edward Lizak (6 lat),
Zygmunt Chłopecki (4,5 roku)
oraz Andrzej Radoszewski, wiceprezes Budimex-Dromex.