PKO BP może szybko tracić swoich klientów

Materiał redakcyjny
opublikowano: 1999-03-04 00:00

PKO BP może szybko tracić swoich klientów

Prezes niedużego banku stwierdził ostatnio w wywiadzie dla poważnego miesięcznika, że polska bankowość detaliczna nie będzie w przyszłości oparta na nowych instytucjach wprowadzających nowe pomysły i rozwiązania. Zasugerował jednocześnie, że chwalone za wprowadzanie nowoczesnych standardów bankowości detalicznej Millennium BIG Banku Gdańskiego czy Handlobank Banku Handlowego nie mają szans nie tyle na przetrwanie, ile na osiągnięcie satysfakcjonujących banki matki wyników.

POTĘGĄ na rodzimym rynku jest PKO BP — największy polski detalista, bank drobnych ciułaczy, niekwestionowany lider nadal pozostający w rękach państwa. Lider, którym można się pochwalić, ale też przynoszący niekiedy wiele wstydu. PKO BP ogólnie krytykowany jest za słabą jakość obsługi klientów, za to, że nie wykorzystuje potencjału, jaki posiada. Prezes niedużego banku w swoim wywiadzie wskazał na te słabości. Jednak nie zaproponował żadnego rozwiązania problemów. A tymczasem PKO BP potrzebna jest burza mózgów. Byłoby wskazane, żeby wszyscy zainteresowani losami polskiej bankowości, a przede wszystkim wygodą klientów — zaczęli przerzucać się pomysłami na naprawę banku.

PRZED PKO BP trudny czas. Najpierw bank będzie musiał wytłumaczyć się ze swoich wyników. Prawie 700 mln zł straty netto za ubiegły rok można zrzucić na stare kredyty mieszkaniowe, można też uznać stratę za stratę księgową. Jednak, jak wytłumaczyć zapewnienia Andrzeja Topińskiego, prezesa banku, że gdyby stare kredyty mieszkaniowe „nie narozrabiały”, to bank wykazałby ponad 400 mln zł zysku. Brutto.

400 MLN ZYSKU brutto za 1998 rok nie powinno nikogo zachwycić. W 1996 roku bank zarobił na czysto ponad 1,1 mld zł. W 1997 roku — blisko 800 mln zł. 400 mln zł zysku brutto za rok 1998 to około 300 mln zł zysku netto (w wersji optymistycznej). Tak czy inaczej — nawet biorąc pod uwagę wpływ rosyjskiego kryzysu na wyniki banku — z roku na rok wyniki PKO BP coraz bardziej niepokoją.

DZIWI OPTYMIZM zarządu banku — że sytuacja nie powinna budzić obaw. Bo jakoś nikt nie pomyślał, że wyniki banku obchodzą jego klientów. Obserwując to, co pisze się i mówi o bankach konkurencyjnych — o tym, jak dynamicznie się rozwijają, ile pieniędzy zarabiają — siłą rzeczy porównuje się z bankiem, któremu powierzyło się własne pieniądze. Wniosek tzw. zwykłego człowieka może być tylko jeden — mój bank nie zarabia pieniędzy, więc nie jest dobry. A jak nie jest to dobry bank, to ja raczej swoje pieniądze przeniosę do innego.

I NAGLE WRACAMY do sedna sprawy — rozwój bankowości detalicznej, wbrew temu, co twierdzą niektórzy bankowcy, nie jest uzależniony od instytucji działających już na rynku. O pieniądze klientów skutecznie mogą walczyć mniejsze banki komercyjne, ale nie bez szans są banki nowe, które nie są obciążone negatywną przeszłością. To one mają szanse zaprowadzenia nowego bankowego, detalicznego porządku — opracowania takiego systemu obsługi, w którym słowo „kolejka” nie istnieje, gdzie nie przelewa się pieniędzy z konta na konto w 14-20 dni, a panienki z okienka do klienta się uśmiechają, a nie piorunują go wzrokiem zmęczonej życiem fordanserki.

PKO BP TO KOLOS. Jego nogi — na razie mocne — mogą zmienić się w gliniane. Oparcie banku to ponad 2 mln rachunków oszczędnościowych. Gdy zacznie ich brakować, kolos runie. Dlatego też potrzebna jest niemal ogólnonarodowa dyskusja — jak uzdrowić szybko i skutecznie ten bank. Jak sprawić, by za blichtrem samochwalenia poszły rzeczywiste rozwiązania, które na dobre wyszłyby klientom, a w konsekwencji samemu bankowi. Bo czekanie na prywatyzację i inwestora strategicznego, bez prawdziwego samonaprawiania swojego działania może okazać się błędem.

Z BANKIEM jak z samochodem. Zawsze znajdzie się kupiec na kompletnego grata. Tylko, że cena, jaką za niego zapłaci, wzbudzi w obserwatorach tylko politowanie.