Powtórka z historii

Aleksander Krawczuk
opublikowano: 2005-04-28 00:00

Przed kilku laty, chyba podczas pierwszych w Polsce powszechnych wyborów prezydenckich, kilku stałych bywalców kawiarni krakowskiego Grand Hotelu, wśród nich i ja, ułożyło rodzaj krótkiego ostrzeżenia dla kandydatów: zastanów się człowieku, czy warto ubiegać się o ten najwyższy urząd. Tekst opublikowała „Polityka”. Przypomnieliśmy, że godność to w Polsce wielce ryzykowna. Wystarczy samo suche zestawienie wydarzeń, a zwłaszcza okoliczności, w jakich odchodzili kolejni prezydenci. Pierwszy, Gabriel Narutowicz, zastrzelony. Drugi, Stanisław Wojciechowski, obalony w zamachu majowym. Trzeci, Ignacy Mościcki, opuścił kraj po klęsce wrześniowej, zmarł na obczyźnie w ubóstwie. Czwarty, Bolesław Bierut (faktycznie i formalnie jednak prezydent RP!) nagle zmarł w Moskwie. Piąty, Wojciech Jaruzelski, wciąż staje przed sądami. Do tego tekstu obecnie trzeba by dodać następne przypadki. Prezydent szósty, Lech Wałęsa, przegrał wybory na kadencję powtórną, a oskarżenia przeciw niemu są wysuwane nieustannie ze stron najmniej spodziewanych. Aleksander Kwaśniewski wprawdzie przetrwał szczęśliwie pierwszą kadencję, został wybrany ponownie, wszakże jego obecna sytuacja nie wydaje się godna pozazdroszczenia. Prezydenci na uchodźstwie, bo i o nich trzeba pamiętać, też nie mieli łatwego życia — zarówno z powodów materialnych, jak i skutkiem podziałów oraz ostrych konfliktów w emigranckim światku. Można wreszcie z góry przewidzieć, że każdy ubiegający się o prezydenturę będzie celem gwałtownych ataków z różnych stron...

Mógłby ktoś zauważyć, że podobnie się dzieje w wielu krajach demokratycznych. Dozwolone jest bowiem stosowanie wszelkich chwytów w walce z przeciwnikiem politycznym, nawet jeśli chodzi o głowę państwa. W Stanach Zjednoczonych losy prezydentów — by przypomnieć tylko zamach na Lincolna lub upadek Nixona — też przedstawiały się różnie. Jednakże w innych państwach chodzi o sporadyczne przypadki, u nas natomiast mamy do czynienia z regułą: żaden prezydent nie może odejść spokojnie i z godnością, otoczony szacunkiem należnym komuś, kto przez lata reprezentował autorytet Rzeczpospolitej. Warto więc zastanowić się, jakież są przyczyny tego pasma nieszczęść i tragedii? Bywały oczywiście okoliczności zewnętrzne (Mościcki), w zasadzie jednak główną rolę odgrywały powody wewnętrzne: zapiekła nienawiść, urazy sprzed lat i dziesięcioleci. Ale równie ważne są historyczne tradycje, które uformowały stosunek Polaków do władzy. Lekceważenie, nawet pogarda wobec majestatu panującego były przecież wręcz demonstrowane w czasach I Rzeczypospolitej, i to nie tylko przez możnowładców. Dobre, staropolskie zwyczaje przetrwały wszelkie zmiany ustrojowe...

Muszę jednak ze smutkiem stwierdzić, że już starożytni Grecy znali te problemy. Studium historii demokracji ateńskiej jest naprawdę lekcją pouczającą, nasuwa gorzkie refleksje. Oto ówczesna prawica, czyli tak zwani oligarchowie, w walce z przywódcą demokratów, Peryklesem. Trudno było zaatakować go wprost. Cieszył się ogromną popularnością, gospodarka miała się dobrze, odnoszono sukcesy w polityce zagranicznej. Uznano ostatecznie, że najlepszym sposobem osłabienia jego pozycji będzie uderzenie w osoby z jego otoczenia, rzuci to bowiem cień na niego samego. Oskarżono rzeźbiarza Fidiasza — wykonując posąg Ateny dla świątyni na Akropolu, miał przywłaszczyć sobie nieco złota i kości słoniowej. A Perykles był jego patronem i opiekunem, nawet przewodniczył komisji odbierającej posąg i rachunki. Rzeźbiarz został skazany i uwięziony. Następnym celem stał się nauczyciel Peryklesa, filozof Anaksagoras. Zarzucono mu bezbożnictwo — nauczał przecież, że słońce, księżyc i gwiazdy to nie bogowie, lecz rozżarzone głazy, niesione kolistym prądem eteru. Musiał Ateny opuścić. Wreszcie trzecią ofiarą — jeśli wierzyć niektórym przekazom — miała stać się nieformalna żona (nie była obywatelką ateńską) wielkiego polityka, Aspazja, kobieta wielkiej inteligencji — podziwiał ją nawet Sokrates — oskarżona o bezbożność i stręczycielstwo. Przed sądem Perykles bronił jej osobiście; została uniewinniona. Lecz nieco później, gdy Ateny cierpiały skutkiem wojny i epidemii, nadarzyła się sposobna chwila, by wreszcie i jemu samemu postawić ciężki zarzut przywłaszczenia wielkich pieniędzy. Został skazany, potem uniewinniony — wkrótce zmarł.

To sprawy sprzed dwóch i pół tysiąca lat; przepaść czasu. Ale przecież sytuacja jakby się powtarzała. Jesteśmy obecnie świadkami — to oczywiste — zorganizowanej nagonki politycznej przeciw osobie prezydenta. Inne kostiumy, inne nazwiska bohaterów oskarżeń i pomówień, inna sceneria. No i przede wszystkim inne możliwości nagłaśniania każdego wydarzenia, każdego wypowiedzianego słowa. Nie twierdzę, że Aleksander Kwaśniewski to Perykles. Nie porównuję jego ślubnej małżonki do Aspazji, choć jest panią na pewno równie uroczą i inteligentną, nade wszystko zaś zasłużoną w dobroczynności. Chodzi mi o istotę spraw i metod walki politycznej — te wydają się dziwnie bliskie. Może historia się powtarza — a może my niczego nie potrafimy uczyć się z historii? Odwieczne pytania i dylematy.

Przede wszystkim jednak potwierdza się postawiona na początku teza: każdy prezydent RP musi swoje odcierpieć.