Skwaśniała śmietanka

Emil Szweda
opublikowano: 2020-01-26 22:00

Podkarpacki Bank Spółdzielczy jest drugim bankiem spółdzielczym, który zniknął z rynku Catalyst w atmosferze skandalu.

Banki spółdzielcze z tego rynku nigdy nie były elitą polskiej bankowości spółdzielczej. Jak zwykle, gdy pojawiają się straty nieświadomych sytuacji uczestników rynku (w tym wypadku chodzi o indywidualnych inwestorów posiadających umorzone już obligacje podporządkowane banku oraz posiadaczy depozytów nieobjętych ochroną BFG, w tym jednostek samorządu), zaczyna się szukanie winnych.

Rada nadzorcza banku nieomal o spisek podejrzewa BFG i KNF (skoro KNF miała świadomość sytuacji w banku i wiedziała, że się poprawia), kompletnie zaskoczone są władze samorządowe, a inwestorzy indywidualni dostali kolejny argument za tym, by jak najszybciej pieniądze z Catalystu zabrać. Żeby znaleźć winnych sytuacji, trzeba się cofnąć o lata i nie szukać ich wśród osób podejmujących doraźne decyzje. To nie one doprowadziły bank do realnej groźby bankructwa.

Trudna sytuacja banku wyszła na jaw w 2016 r. (zmieniono wówczas zarząd), gdy skokowo wzrosły wskaźniki kredytów zagrożonych (z 10 do powyżej 20 proc.) i spadły (na skutek odpisów) wskaźniki adekwatności kapitałowej. Sytuację próbowano ratować, wyceniając znak towarowy i dopisując zysk z tego tytułu, ale była to naprawdę marnej jakości sztuczka księgowa. Przyczyną były więc złe kredyty. Czy zawiniły kryteria ich udzielania czy nadmierna koncentracja ryzyka, tego nie wiadomo. Zwykle w podobnych przypadkach chodzi właśnie o zbyt duże i zbyt lekko udzielone kredyty. Na tyle lekko, że została zawiadomiona prokuratura. Jeśli szukać winnych wśród urzędników, to być może tropem jest właśnie prokuratura.

Minęły bowiem cztery lata. Ale nie tylko ona — kredyty zostały udzielone, pieniądze gdzieś trafiły i zapewne nie na konta hospicjów. Jeśli kredyty nie są spłacane, można je windykować, przejmować aktywa, ogłaszać i realizować upadłość, zaspokajać spłaty z majątku sprzedanego przez syndyka…

To już jednak zależy od jakości stanowionego w Polsce prawa i możliwości jego egzekwowania, a za to odpowiadają parlamentarzyści, politycy. Ci sami, którzy usiłują przekonać wszystkich wokół, że są kompetentni w każdej dziedzinie życia. Ale jest też inny trop. Banki spółdzielcze są pierwszym zaciągiem powstałego w 2009 r. rynku Catalyst. W tym roku zapadałyby obligacje PBS pochodzące z emisji z 2010 r.

Wielokrotnie porównywano wskaźniki adekwatności kapitałowej banków spółdzielczych obecnych na tym rynku (było ich ponad 20) ze statystykami dla około 500 banków spółdzielczych publikowanymi przez KNF. Te z rynku Catalyst niezmiennie wypadały rażąco poniżej średniej, tylko kilka najlepszych do tej średniej dochodziło.

Z innych statystyk wiadomo też, że w pierwszych latach wśród firm notowanych na tym rynku trafiały się obligacje emitentów o relatywnie niskiej wiarygodności kredytowej, odsetek defaultów dla emisji poniżej 10 mln zł sięgał w połowie dekady nawet 25-30 proc. Jest to grzech pierworodny naszego rynku, w początkowym etapie rozwoju zasilanego emitentami, których trudno byłoby nazwać śmietanką polskiej gospodarki, a obligacje były oferowane inwestorom nierozumiejącym ryzyka. Jak jednak stwierdzić, kto ryzyko rozumie, a kto nie? Dopóki płatności z obligacji spływają na czas, ryzyko zwykle świetnie rozumieją wszyscy.

Dopiero default pokazuje, kto pływał w morzu na golasa. Prasa wielokrotnie podkreślała, choć przy innych okazjach, że obligacje podporządkowane banków mogą zostać umorzone w przypadku ich upadłości lub restrukturyzacji. Jest to równie skuteczne jak ostrzeżenia na paczkach papierosów — żaden z kupujących ich nie widzi.