Klasa polityczna zarówno brytyjska, jak też unijna zapędziła się w kozi róg. Przy czym trzeba pamiętać, że głównym sprawcą nieszczęścia na zawsze pozostanie premier David Cameron, który bezmyślnie przeforsował referendum z 23 czerwca 2016 r.

Jego następczyni Theresa May od miesięcy decyzyjnie się szamocze. W tym tygodniu postanowiła desperacko wystartować w konkurencji zdefiniowanej w tytule. W momencie wysyłania niniejszego wydania papierowego nie znaliśmy wyniku głosowania Izby Gmin nad ciut zmienioną unijno-brytyjską umową rozwodową. Premier uzgodniła korektę poprzedniej nocy z Jeanem-Claude’em Junckerem, przewodniczącym Komisji Europejskiej. Ma ona złagodzić brytyjskie przekonanie, że Irlandia Północna może odpaść od królestwa i zostać wchłonięta przez Irlandię republikańską. W ocenie poselskiej większości, która odrzuciła umowę w wersji negocjowanej przez dwa lata, nic się w jedną noc nie poprawiło. Dlatego najprawdopodobniej 13 marca rozegrana zostanie druga konkurencja trójboju — głosowanie Izby Gmin nad możliwością bezumownego wyjścia z UE. Trzecią może być głosowanie 14 marca w sprawie... odłożenia brexitu, choćby o kwartał.
Odrębną kwestią jest stanowisko przewodniczącego Komisji Europejskiej. Nasuwa się pytanie — a z czyjego upoważnienia i na jakiej podstawie traktatowej uzgadniał z brytyjską premier nagłą korektę umowy? Przecież została ona zatwierdzona 25 listopada 2018 r. przez prezydentów/premierów 27 państw na nadzwyczajnym szczycie Rady Europejskiej. Wyłącznie ta kolegialna głowa wspólnoty, a nie szef unijnego rządu, zwłaszcza działający jednoosobowo, może cokolwiek w niej zmienić.