Jeden z największych parków rozrywki w Europie przypomina dorosłym, że fantazja jest od tego, by się bawić na całego!
Zapowiadał się kolejny nudny wyjazd z niekończącymi się konferencjami na mniej lub bardziej istotne tematy. A ja miałem prywatne sprawy do załatwienia, lot do Niemiec był mi nie na rękę... Widziałem jednak światełko w tunelu: miejsce pobytu. Jechaliśmy do jednego z największych parków rozrywki Europy — Phantasialandu w miasteczku Brühl w Zagłębiu Ruhry (12 km na południe od Kolonii i 5 km na północny zachód od Bonn). To niezwykłe miejsce tak zaprojektowano, by goście czuli się jak w bajce. Nie tylko dzieci, ale i dorośli, którzy w pogoni za papierowym szczęściem dawno zapomnieli o beztroskiej zabawie. W Phantasialandzie mogą wskoczyć do króliczej nory wiodącej na drugą stronę lustra. I na nowo odkryć świat fantazji. O tym, że tego potrzebują, świadczą liczby: liczące ledwie 45 tys. mieszkańców Brühl przyciąga 2,5 mln turystów rocznie.
Osłupienie
Zakwaterowano nas w części parku przypominającej starożytne Chiny. Już przy wejściu kompletnie zapomniałem o wszystkim, co dręczyło mnie podczas podróży. Spodziewałem się, że wesołe miasteczko będzie fajne, jednak stojąc przed wejściem do olbrzymiego chińskiego pałacu — który okazał się naszym hotelem — zaniemówiłem z wrażenia. Jedyne, co mnie w tej chwili interesowało, to kolejne zaskakujące widoki, jakie spodziewałem się ujrzeć po przekroczeniu bramy. Poczułem nieskrępowaną radość, nawet przestało mi przeszkadzać, że pogoda nie jest najlepsza — mżawka i, jak na pełnię lata, całkiem chłodno. Otaczająca mnie dotychczas szarość w jednej chwili zmieniła się w kalejdoskop bajecznych kolorów i postaci. W pierwszej chwili ciężko było to wszystko ogarnąć — wkroczyłem do parku rozrywki, jakiego nigdy nie widziałem. Bo Phantasialand nie jest zwykłym lunaparkiem, w którym można tylko pojeździć na karuzelach czy pokrzyczeć z emocji na kolejkach górskich. Owszem, park proponuje i takie przyjemności, jednak są one dyskretnie wkomponowane w rozwiązania architektoniczne poszczególnych dzielnic Phantasialandu, oddających charakter najbardziej malowniczych części świata. Takich, które można zobaczyć, jadąc na zagraniczną wycieczkę, i tych ożywających już tylko na srebrnym ekranie... Wszystkie dzielnice dopracowano do wizualnej i estetycznej perfekcji. Zadbano o realizm każdego szczegółu. Do tego stopnia, że gotowe elementy, z których powstały zabudowania chińskiej dzielnicy — hotel, drewniane pagody itp. — sprowadzono w kontenerach prosto z Chin.
Uliczna fiesta
Podział parku bardzo przypadł mi do gustu. Wyzwolił mnogość skojarzeń. Idąc przez część zbudowaną w stylu Dalekiego Wschodu, przypominałem sobie wojowników i klasztory ściśle związane z tamtejszą tradycją, filmy i sytuacje, w jakich chciałem uczestniczyć jako dziecko... Jeszcze nie zdążyłem się tym wszystkim nacieszyć, a tu kolejny szok! Znalazłem się na ulicy żywcem przeniesionej z Dzikiego Zachodu. Wokół biegali kowboje, łapiąc roześmianą dzieciarnię na lasso. A ja kroczyłem dzielnie, niczym Jessie James, między saloonem a bankiem. Wstąpiłem do knajpy, by pokrzepić nadwątlone siły — w saloonie podają tortillę i inne meksykańskie potrawy. To kolejna specyfika Phantasialandu — w chińskiej dzielnicy pojesz jak Chińczyk, w starym Berlinie popróbujesz typowo niemieckich specjałów. Czas ruszać dalej. Po chwili zmienił się krajobraz — znikli kowboje, bo dotarłem do krainy Inków i Azteków. Otoczyły mnie olbrzymie budowle i... Indianie. Każdy pracownik lunaparku nosi bowiem kostium przypisany kulturze, której poświęcona jest dana dzielnica. To potęguje wrażenie realności fantastycznego świata.
Szedłem dalej. Minąłem już Camelot króla Artura i kilka bliżej nieokreślonych futurystycznych konstrukcji, podziwiając po drodze występy akrobatów i uliczne parady. Wycieczkę skończyłem w starym Berlinie. Wkoło śliczne kamieniczki, kawiarnie, fontanny i mnóstwo kwiatów. Nagle na główną ulicę wjechały dziwaczne pojazdy pełne klownów i cyrkowców. W jednej chwili niespieszne kawiarniane życie zmieniło się w radosną fiestę. Coś niesamowitego — występują połykacze ognia, rozbrzmiewa radosna muzyka, a barwnie poprzebierane postacie prowadzą gry i zabawy dla dzieci. Gdy parada się kończy, stary Berlin powraca do powolnego, ale jakże sympatycznego lenistwa. Czyżby już koniec? Nie, to dopiero początek wielkiego show, jakie przygotowano dla odwiedzających park rozrywki. Bo choć spacer po parku to ogromne przeżycie, prawdziwa zabawa czeka we wzniesionych tu budynkach. Jak w bajce wskakiwałem więc — zamiast do króliczej nory — do wnętrz kolejnych budowli.
Ale jazda!
Na początek rockandrollowa rewia na lodzie — bardzo profesjonalnie zorganizowane widowisko. Świetna choreografia, niesamowite kostiumy i gra tysiąca świateł. Łyżwiarze porwali do zabawy nawet najbardziej sceptycznie nastawionych widzów. Wkrótce bawiła się cała sala! Aż żal było wychodzić, choć wiedziałem, że już za chwilę — w następnym pomieszczeniu — odbędzie się koncert. Nęcą także dziwne futurystyczne budynki, w których odkryłem olbrzymie sale z symulatorami komputerowymi. Do wyboru kilka symulacji — każdy znajdzie coś dla siebie. Ja zasiadłem za sterami statku kosmicznego, biorącego udział w gwiezdnych wojnach. To jedyny taki symulator w Europie — cóż, kosztuje 9 mln USD... Druga kopia znajduje się w Stanach Zjednoczonych. Zabawa przednia — slalom między meteorami, strzelanie do przeciwników, unikanie laserowych pocisków. Aż mi się zakręciło w głowie. Po kosmicznych wyścigach, ucieczkach i kraksach powróciłem wreszcie na ziemię i… to jeszcze nie był koniec! Na zdobywców czekała olbrzymia twierdza. Okazało się, że w swoim wnętrzu kryła aż dwie kolejki górskie, latające balony i inne atrakcje. Jedna z kolejek miała przerwany tor — pędzący wagonik po prostu przeskakiwał tę lukę. Druga ciągnęła obrotowe wózki, wirujące na każdym zakręcie... Lekko skołowany po szalonej jeździe zawitałem do Eldorado, by popłynąć kolejką wodną przez Wielki Kanion. I znów niespodzianka: zamczysko z drapieżną gondolą pływającą po krwiożerczym kanale ciągnącym się przez lochy... Po wyczerpujących godzinach upływających pod znakiem adrenaliny, w nadziei na spadek emocji i chwilę odpoczynku, odwiedziłem trójwymiarowe kino. Spokój? Nic bardziej mylnego! Zaatakowały mnie wściekłe pszczoły i krwiożercze nietoperze wampiry, które z racji wspaniałego efektu 4d niemalże siadały widzom na nosie. Ukoronowaniem dnia był jednak przejazd kolejką imitującą szalony wyścig wózeczkami w kopalni — rozrywka żywcem wzięta z przygód Indiany Jonesa.
Historia i technika
Drugie miejsce na świecie, gdzie tyle rozmaitych krain bezkonfliktowo sąsiaduje ze sobą, to plany zdjęciowe Hollywood. Jednak w odróżnieniu od atrap wznoszonych przez filmowców, budynki Phantasialandu są autentyczne — kryją fascynujące wnętrza. Nie wszystkie jednak otwarto dla publiczności. Jako jeden z nielicznych miałem okazję zobaczyć, jak Phantasialand działa od kuchni. Warsztaty, sale projektów, zaplecza sprzętowe oraz sale konferencyjne robią imponujące wrażenie. W tych pomieszczeniach powstają plany i większość elementów służących do budowy parkowych atrakcji. Także stroje pracowników są projektowane i wykonywane na miejscu. W sezonie park zatrudnia ponad 2 tys. ludzi — od żywych maskotek i akrobatów po choreografów, projektantów mody, inżynierów, technologów. Poza sezonem — 250. Park rozrywki, jako że potrzebuje wielu wykwalifikowanych pracowników, prowadzi też własną szkołę uznaną przez państwowe szkolnictwo Niemiec. Obecnie kształci się tu trzecie już pokolenie fachowców: rzemieślników, tancerzy rewiowych itd. Gdyby park dysponował własnym ujęciem wody — np. głęboką studnią — byłby całkowicie samowystarczalny. Ale i tak wciąż się rozrasta — niedługo dostępna będzie kolejna dzielnica: Dzika Afryka. Trwają już prace wykonawcze. I pomyśleć, że wszystko zaczęło się 38 lat temu od małego miasteczka rodem z Dzikiego Zachodu…
Zakończywszy zwiedzanie zapleczy, ponownie wyszedłem na uliczki starego Berlina. Ociężałym krokiem powlokłem się do hotelu odebrać bagaże. Wyprawa dobiegła końca. Mimo że była krótka, nie zamieniłbym jej na nic innego. A o „ważnych sprawach”, jakie miałem do załatwienia w domu, nie pomyślałem nawet przez chwilę! I już planuję kolejny wypad do Phantasialandu — w okresie Bożego Narodzenia, na festiwal światła. Tonąca w śnieżnej bieli kraina fantazji przypominać ma zimowy sen. To motto świątecznej oprawy artystycznej.