Wiele wskazuje na to, że w Bordeaux znowu będzie drogo — w ramach trwającej kampanii en primeur codziennie podawane są ceny kolejnych win, a analitycy ledwo nadążają ze statystykami mierzącymi zwyżki. System, w ramach którego inwestuje się w niezabutelkowane wino, a później zarabia na odsprzedaży, ma już właściwie kilkaset lat, więc trzeba zauważyć, że spekulanci zaczęli go psuć stosunkowo niedawno. Poza tym, podstawowe reguły przez wieki niewiele się zmieniały, a na rynku dalej działa grupa XVIII-wiecznych bordoskich négociants, którą każdy nowy inwestor — prędzej czy później — będzie musiał rozpracować.

Krew i wino
Na samym początku rzeczywiście był chaos, bo niezależnie od jakości, wszystkie wina regionu oznaczone były na etykietach jednym wyrazem — Bordeaux. Z końcem XVII wieku zdążyło się wyróżnić dopiero trochę ciaśniejszych kategorii, a kupujący zyskali możliwość zagustowania m.in. w winach Haut Brion, Margaux, Lafite czy Latour.
W tamtym okresie z udziałami w najlepszych winnicach nie kojarzono jednak jeszcze chińskich przedsiębiorców, bo uprawą krzewów trudniła się często arystokracja, która — żeby zapracować na swój stereotyp — musiała czuć niesmak na samą myśl o prozaicznych czynnościach sprzedażowych. Potrzebny był więc godny i wykwalifikowany négociant, a więc pośrednik, który przejmował od błękitnokrwistych beczki z winem, wprowadzał kolejne roczniki na rynek i butelkował trunek, dbając o wzrost popytu. Drugi powód, dla którego négociant był potrzebny właścicielom châteaux, był dla sfer znacznie mniej wygodny, bo wiązał się zwyczajnie z zapewnianiem finansowej płynności — i tak zostało do tej pory, bo firmy pośredniczące kupują wino, zanim dojrzeje, w każdej ilości, a producenci nie muszą obawiać się o dochód. Współcześnie, butelkowaniem kolekcjonerskich trunków zajmują się już sami winiarze, ale kwestie handlowe wciąż pozostają w rękach négociants, co kończy się tym, że w branży funkcjonują dwie ceny — stawka winnicy ex- -château i stawka pośrednika ex-négociant.
Wejście smoka
Tegoroczna kampania trwa, a publikowane ceny oznaczone są często jeszcze inaczej, bo jako ex-Bordeaux, ale to oznacza dokładnie to samo co cena odsprzedaży rekomendowana przez négociants. Do 1 czerwca przeciętna wartość niezabutelkowanego tegorocznego wina była o ponad 15 proc. wyższa niż w 2014 r., a o 22,5 proc. przebiła średnią za rocznik 2011, wynika ze wstępnych analiz „Decantera”. W obrębie apelacji — największą, bo 20-procentową, zwyżkę zanotowały wina z St-Émilion, a także z Margaux, natomiast najmniejsza różnica w stosunku do ubiegłego roku jest w cenach Sauternesa, które wzrosły tylko 3 proc. Inwestorów, którzy mają nadzieję, że łakomi na stopy zwrotu azjatyccy przedsiębiorcy mają wpływ tylko na stawki z rynku wtórnego, czeka przy tym rozczarowanie, bo właścicieli zmieniają nie tylko winnice, ale też same firmy négociants, które dyktują ceny następnym sprzedawcom. Istotne przetasowanie może więc nastąpić niebawem, bo głos tygrysów coraz częściej okazuje się decydujący, a w cień usuwa się inny czynnik, który do tej pory dyktował trendy — wpływowy krytyk Robert Parker. Wrażenie, że wszystko jest w pewnym sensie kreowane przez jakąś grupę, spotęgowałoby się jeszcze bardziej, jak ze sprzedażowych statystyk zniknęłoby 10 największych winnic, bo wtedy pozostałe wcale nie zanotowałyby względem ubiegłego roku zwyżek, tylko 8-procentowy spadek.