Kolonia jak marzenie

Jacek Zalewski
opublikowano: 2007-04-13 00:00

Terra Australis — Ziemia

Dwieście lat temu wyrok sądu w Londynie, zsyłający do kolonii karnej, jawił się piekłem. Dzisiaj o takiej zsyłce marzą miliony.

Terra Australis — Ziemia

Południowa. Mieszka w niej

20 mln ludzi, z tego 90 proc.

wywodzi się z Europy,

8 proc. z Azji i Oceanii

a 2 proc. to Aborygeni.

Chętnych do zamieszkania od zaraz jest przynajmniej dziesięć razy więcej, przede wszystkim w Azji. Dlatego trudno się dziwić, że Związek Australijski prowadzi planową, bardzo ostrą politykę imigracyjną i wyznacza poszczególnym nacjom ścisłe limity. Chętni Polacy reprezentujący deficytowe zawody (na przykład górnicy) byliby przyjęci od ręki, ale obecnie wcale się tam nie pchamy — Unia Europejska o krok, a do Australii jednak strasznie daleko.

Nie całkiem szczelne

Rygorystyczne przepisy wjazdowe mają uchronić Australię nie tylko przed azjatyckim zalewem ludzkim, ale także chorobami, zarazami i szkodnikami. Dlatego obowiązuje całkowity zakaz przywozu żywności, przyjmowany z niezrozumieniem przez Europejczyka czy Amerykanina. U mnie to niezrozumienie przybrało formę protestu — w uznaniu jakości polskiej czekolady i batonów, które mi zostały z wielogodzinnej podróży, zaryzykowałem zapłaceniem w Melbourne wysokiej grzywny. Przy wjeździe cały bagaż jest prześwietlany, oprócz tego na lotniskach pracują psy wyczulone nie tylko na narkotyki czy bomby, lecz także na kiełbasę. Mimo takich rygorów nielegalne polskie słodycze bez problemu zachowałem. I na szczęście nie miałem na nogach traktorów, bo grudki błota wnoszone na obuwiu są takim samym zagrożeniem dla bezpieczeństwa Australii jak podwawelska.

A` propos jedzenia — Australia umieściła w swoim herbie kangura i strusia. Okazywanie obu stworzeniom najwyższego szacunku państwowego nie przeszkadza w ich powszechnym… konsumowaniu. W Polsce oraz innych państwach, które mają w godle orła, podobny proceder wydaje się niewyobrażalny. Co się zaś tyczy przywozu insektów, to Australia ma bogatą faunę własną. W wielkich miastach na przykład masowo występują karaczany (cockroaches), czyli wszystkożerne owady, u nas reprezentowane przez dwa gatunki — karaluchy i prusaki. Ich australijscy kuzyni osiągają kilka centymetrów długości i wcale nie ograniczają się do kuchni i magazynów, lecz straszą wszędzie.

Rywale nie ustępują

Dowodzona przez kapitana Arthura Phillipa tzw. Pierwsza Flota w składzie jedenastu statków 26 stycznia 1788 r. dotarła do — jak to ocenił szef wyprawy — „jednego z najwspanialszych nabrzeży na świecie”. Kapitan nazwał to miejsce Sydney Cove od nazwiska sekretarza stanu w ówczesnym brytyjskim rządzie. I w taki oto sposób 1485-osobowa grupa skazańców, strażników, oficerów, urzędników królewskich oraz ich rodzin założyła najstarsze miasto Australii. Już w roku 1793 przybyli tam pierwsi wolni osadnicy, później trwał okres przejściowy, wreszcie w roku 1840 zaprzestano wysyłania z Anglii więźniów, a w 1842 Sydney oficjalnie uzyskało prawa miejskie jako stolica Nowej Południowej Walii.

Niedługo potem, w roku 1851, w położonym bardziej na południe (czyli w strefie nieco chłodniejszej) stanie Wiktoria odkryte zostało złoto! Na wywołanej tym faktem ludzkiej gorączce wyrosło miasto Melbourne, które w dziesięć lat dogoniło Sydney. Od 150 lat obie równomiernie rozwijające się metropolie rywalizują o australijski prymat w stylu przypominającym dyskusje o wyższości Bożego Narodzenia nad Wielkanocą. Ich wyścig nakręcał cywilizacyjny postęp Australii, ale jednocześnie blokował utworzenie państwa obejmującego cały kontynent. Jedynym wyjściem okazało się zbudowanie federalnej stolicy Canberry na odludziu, za to położonej neutralnie między oboma rywalami. Przez większą część XX wieku świat postrzegał jako australijski numer jeden mimo wszystko Melbourne, które w roku 1956 gościło igrzyska olimpijskie. Ale przed 200-leciem Australii (oczywiście Australii białego człowieka), hucznie obchodzonym w roku 1988, Sydney dokonało ogromnego wysiłku inwestycyjnego, wznosząc nad zatoką imponujący zespół drapaczy chmur z wieżą telewizyjną oraz dokonując rewitalizacji obszarów portowych. Ukoronowaniem tego boomu stało się zorganizo- wanie igrzysk olimpijskich w przełomowym roku 2000.

Komercja do kwadratu

Kosmopolityczne Sydney w ostatnich latach przejęło od San Francisco światowy prymat homoseksualny. W gejowsko-lesbijskiej fecie karnawałowej uczestniczy ponad pół miliona ludzi, ale akurat w tym czasie uwaga globalnych mediów skupia się na Rio de Janeiro. Pozytywnej promocji Sydney służy zupełnie inny wątek, zwłaszcza w noc sylwestrową. Widok Harbour Bridge wraz z wysuniętym nad wodę Opera House znajduje się w pierwszej dziesiątce najbardziej znanych miejsc na ziemi. A zatem niezależnie od funkcjonalnej wartości obu budowli dla miasta, osiągane dzięki nim korzyści promocyjne całkowicie uzasadniły koszty budowy.

Powszechnie zwany „wieszakiem” most otwarty został po dziewięciu latach budowy 19 marca 1932 r., czyli bardzo niedawno obchodził 75-lecie, oczywiście hucznie, z udziałem ćwierćmilionowej rzeszy mieszkańców wyposażonych w małe latarenki. Ale na otwarcie przyszło ich aż milion! Wydarzył się wtedy pamiętny incydent — owa wspaniała inwestycja miała służyć umocnieniu ducha „australijskości”, tymczasem pewien zagorzały rojalista wysunął się na koniu przed szereg i samowolnie przeciął szablą wstęgę „w imieniu króla i brytyjskiego imperium”. Była to obustronna nauczka — otwarcia fantastycznej sydnejskiej opery 20 października 1973 r. dokonała planowo królowa Elżbieta II.

Pożyczki zaciągnięte na budowę Harbour Bridge zostały spłacone dopiero w 1988 r., gdy most już się dusił — w chwili otwarcia korzystało z niego 11 tys. pojazdów dziennie, a dzisiaj co najmniej 200 tys. Dlatego równolegle do mostu przekopany został Harbour Tunnel, otwarty 31 sierpnia 1993 r. Inwestycyjny kredyt na jego budowę regulowany jest z opłat pobieranych za przejazd i mostem, i tunelem.

Od 1998 r. most uzyskał dodatkowe źródło dochodów, równie stałe co niecodzienne. Otóż skomercjalizowano prowadzoną wcześniej nieoficjalnie Bridge Climb, czyli wspinaczkę po łuku na sam szczyt, gdzie łopocą dwie flagi australijskie (patrz zdjęcie na str. 29). Bilet dla dorosłego (dziecięce są tańsze) kosztuje obecnie 169 dolarów australijskich (400 zł), a w weekend 189 dolarów (blisko 450 zł). Trwająca 3,5 godziny wycieczka prowadzona jest w grupie do 12 osób pod czujną opieką przewodników, wszyscy zakładają specjalne kombinezony w stylu wysokogórskim i przyczepne obuwie, a dla bezpieczeństwa przypinają się do konstrukcji. Nie wolno zabierać komórek, aparatów i kamer, ponieważ wspinacze gubili je prosto na jadące pojazdy lub płynące promy. Wyprawa w podmuchach wiatru na szczyt mostu jest wielką frajdą, ale tylko dla osób (a zwłaszcza rodziców zabierających ze sobą dzieci) o mocnych nerwach. W każdym razie Bridge Climb obowiązkowo zaliczają wszelkie obecne w Sydney gwiazdy filmu, sportu, polityki etc., dodatkowo nakręcając mostowi popyt, który i tak jest ogromny.

Zsyłka ze zsyłki

Skazańcy przebywający w Nowej Południowej Walii systematycznie próbowali uciekać lub już na zesłaniu dokonywali kolejnych przestępstw. Dlatego w 1824 r. brytyjskie władze zlokalizowały daleko na północ (czyli w klimacie znacznie bardziej gorącym) od Sydney nową kolonię karną o zaostrzonym rygorze, będącą miejscem prawdziwej pokuty dla najbardziej niepokornych więźniów. To dzisiejszy stan Queensland i jego stolica Brisbane. Ale kolonia funkcjonowała tylko około 20 lat, ponieważ Australia zmieniała charakter i również do Queensland szybko zaczęli napływać wolni osadnicy. Druga połowa XIX w. była tam okresem wyjątkowo ponurym, ponieważ na plantacjach trzciny cukrowej pracowali zwyczajni niewolnicy z wysp Oceanii — akurat wtedy, gdy w USA niewolnictwo dawno zostało zniesione.

Dzisiejszy Queensland chce zapomnieć o mrocznej przeszłości i pozycjonuje się jako turystyczny raj na ziemi. To właśnie u wybrzeży tego stanu rozciąga się Wielka Rafa Koralowa, która niestety jest przez nadmierną eksploatację podwodną systematycznie uszkadzana czy wręcz niszczona. Ale to się dzieje na północy, koło Zwrotnika Koziorożca. Na południe od Brisbane w ostatnim ćwierćwieczu zagospodarowano zaś Gold Coast, czyli Złote Wybrzeże. To australijska odpowiedź na Florydę, Hawaje i europejskie riwiery. Przez 40 km wzdłuż wspaniałych oceanicznych plaż ciągnie się nieprzerwane pasmo hoteli, basenów, restauracji, kafejek, sklepów i innej turystycznej infrastruktury. Podstawową dyscypliną morską w tym rejonie jest oczywiście surfing,

Hotele pną się wysoko w górę, a stawiane są bardzo blisko plaż. Ba, niektóre wręcz... przesłaniają słońce opalającym się. Imponujący widok rozciąga się z usytuowanego mniej więcej w centrum całego obszaru przeszklonego wieżowca Q1 (Queensland One), który reklamuje się jako dwudziesty co do wysokości budynek na ziemi, ale najwyższy mieszkalny. Ta klasyfikacja jest dość względna, podobnie tytułuje się jeszcze kilka innych gmachów — między innymi jeden podziwiałem w Melbourne — ale ze względu na usytuowanie Q1 na styku lądu i Pacyfiku wszystko razem rzeczywiście komponuje się bajkowo.

Patrząc na ten nadmorski raj z góry naprawdę nie bardzo mogłem uwierzyć, jakie były jego początki...