Wcześniej docierały nas liczne sygnały, że można tam dobrze zjeść. Weszliśmy. Wnętrze eleganckie, choć nienadmuchane — pierwsze wrażenie przyjemne. Wybraliśmy małą salkę na pierwszym piętrze, by móc się w spokoju delektować tym, co przyjdzie nam za chwilę degustować. Bez wgapiającej się w nas gawiedzi. Zatopiliśmy się w studiowanie menu. Od razu zaskoczyła nas obfitość dań z różnych kulinarnych kierunków. Od domowych makaronów po kolekcję steków. Z polską kuchnią po drodze. Głośno wyrażaliśmy wątpliwość, czy mogą nam tam wszystko przyrządzić na przyzwoitym poziomie. Zdecydowanie nie docenialiśmy szefa kuchni Łukasza Żuchowskiego.
Fascynat harmonii smaków, ale o tym dalej. A jak tam z winami? Wszystkie są od Marka Kondrata. Boimy się restauracji z jednym tylko dostawcą win. Zdarzać się wtedy może, że niektóre ich mariaże z potrawami są trochę na siłę. W Olivie (dla wygody) zdaliśmy się wyłącznie na rekomendacje obsługi. Przeszkolonej ponoć przez zespół Marka Kondrata.
TYGRYS BEZ PAZURA
Z przystawek wybraliśmy crostini z pastą z wątróbek oraz skwierczące krewetki tygrysie. Niby krewetki to restauracyjny standard, ale zdarzać się mogą w lepszym lub gorszym wydaniu. Te były akurat dobre — zwłaszcza z sałatką z awokado. Również w objęciach rukoli. Przystawka sama w sobie smakowo przyzwoita, chociaż, jak słusznie zauważył towarzyszący nam smakosz (mecenas), brakowało jej delikatnie ostrzejszego pazura. Baliśmy się jednak trochę, że z winami sama rukola (przez swą gorzkość) wdawać się może w restauracyjne awantury. I wdawała. Czyżby zespół MK pominął w swoich rozważaniach jej obecność na talerzu? A co nam nalano do crostini? Czerwonego Hiszpana: Tempranillo, 2011, Camino de Reoli UNOde3 z dopiero co odkorkowanej butelki. Mało co nie zdruzgotał delikatnych wątróbek. Zastanawialiśmy się, gdzie jest pies pogrzebany. Mecenas wskazywał na zbyt krótki kontakt wina z powietrzem. Postanowiliśmy Hiszpana dynamicznie napowietrzyć i ponownie spróbować. Bingo! Od razu stał się zdeklarowanym przyjacielem wątróbek. Zespół MK, sugerując Hiszpana, miał rację, tylko obsługa być może nawaliła w szczegółach.
DRÓB W WINIE KĄPANY
Z wyborem głównego dania mieliśmy rozterki. Wabiły nas ośmiornica po galicyjsku, wołowe steki oraz lubiana przez nas od zawsze perliczka. Oczywiście wybraliśmy perliczkę. Była mięciutka, podana na puree ziemniaczano- -porowym o wyraźnie borowikowym posmaku. Były powiewy czosnku i świeżego tymianku. Także ślady niedawnej kąpieli w winie przed pójściem do kuchni. To najlepsza perliczka, jaką jedliśmy ostatnio w Warszawie. Jak dała sobie radę z winami? Podsunęliśmy jej pod dziobek wcześniej degustowanego Hiszpana. Także w wersji napowietrzonej. Zdecydowanie się nastroszyła. Obsługa zaproponowała, by spróbować białej (dobrze schłodzonej) rekomendacji zespołu MK. Francuza Chateau Ballan-Larquette, 2013, Bordeaux. Perliczka dziękowała za wybór na kolanach. My także. Nie odmówiliśmy też sobie spróbowania w Olivie steku wołowego z polskiej polędwicy, spodziewając się po cichu restauracyjnej podeszwy (by móc coś w końcu skrytykować). Nic z tych rzeczy! Stek był mięciutki, w bardzo dobrym wydaniu. Godny rekomendacji. A z kieliszkiem włoskiego Scarrafone 2008 Montecucco Rosso miło sobie z nami na podniebieniu pogawędził.
SMAKOWITE POWROTY
Na deser wniesiono własnej roboty lody chałwowe. Krótko mówiąc, świetne. Ale rekomendowane przez obsługę wino do nich: Rose Domaine de Miselle (Syrah) okazało się niewypałem. Trudno wręcz uwierzyć, by mógł je zaproponować zespół MK. Niezależnie od tego do Olivy wrócimy. Na perliczkę i steki. Także na rosół z perliczki.
Restauracja Oliva
Warszawa ul. Ordynacka 10/12
Ogólne wrażenie 5,0
Karta win 4,5
Potrawy 5,0
Wystrój wnętrza 4,5
Obsługa 4,0
Na biznes lunch 5,0
Na obiad z rodziną 3,0