John Cooper – brytyjski inżynier i wizjoner. Może i nie skończył szkoły. Nie miał czasu, bo był zajęty tworzeniem legendy. Dziś to jedno z mocniejszych nazwisk w motoryzacji.
Onegdaj było po prostu nazwiskiem syna mechanika. Szkolne ławy były dla niego zbyt twarde, miał kłopoty z awansem do kolejnych klas. Promocji, której nie dostał w szkole, udzielił mu warsztat ojca – miejsce, gdzie remontowano auta wyścigowe. John został narzędziowcem. Niesłychanie zdolnym, bo z zaprojektowanych przez niego narzędzi korzystał nie tylko ojciec, ale także – podczas II wojny światowej – RAF, brytyjskie siły lotnicze.
Piekielne pudełko
Po wojnie ojciec z synem zajęli się budową niedrogich aut wyścigowych. Powstała Cooper Car Company i coraz doskonalsze bolidy. Cooperowie dotarli z nimi na poważne tory wyścigowe. Zdobyli nawet tytuł mistrza świata konstruktorów. Pewnie kontynuowaliby rozwój, gdyby nie Enzo Ferrari, który – wspierany nieco większym kapitałem – zaczął pokonywać ich konstrukcje. Cooperowie postanowili spróbować czegoś nowego. Tak połączyły się ich drogi z Mini.
John Cooper przerobił popularny wówczas, niewielki angielski samochód na… rajdówkę. Po prostu wpadł na pomysł, by w brytyjski, tani i prosty samochód dla mas tchnąć emocje i sportowy animusz. Tak powstał Mini Cooper. I szybko udowodnił, że ma głęboki sportowy sens – że to nie tylko podrasowany pojazd dla gospodyń domowych, ale prawdziwa, groźna rajdowa broń.
Wyobraźcie sobie: nieco ponad 600 kg, 100-konny silnik, brak wspomagania, ABS-u, ekranów, asystentów. Tylko kierownica, pedały i adrenalina. Żadnej diety CO₂, żadnych filtrów. Efekt? Lata 60. należały do Mini na rajdowych trasach. Piekielne pudełko – jak mówiono o konstrukcji Coopera – łoiło zadki prawdziwym sportowym tuzom z Ferrari na czele.
Kiedy na przełomie wieków Mini zmieniło paszport na niemiecki (po wykupieniu marki przez BMW), pojawiło się wiele obaw, że auto straci charakter nadany mu m.in. przez Johna Coopera. Straciło? To zależy.
Profil psychologiczny
Bądźmy poważni. Dziś na ulicach nie ma miejsca dla piekielnych pudełek – szczególnie marek popularnych, nawet jeśli premium. Nakazy, zakazy i wymogi kształtują teraźniejszą motoryzację, nie inżynierska pasja. Trzeba jednak przyznać: Mini pod skrzydłami BMW zrobiło wiele, by John Cooper zachował spokój duszy. Każda kolejna generacja Mini miała w ofercie dziką wersję JCW (John Cooper Works), by oddać hołd mistrzowi i nawiązać do sportowego DNA marki.
Właśnie wysiadłem z najnowszego Mini JCW w klasycznej, trzydrzwiowej wersji. A że miałem okazję jeździć każdym poprzednim – mam kilka przemyśleń.
Mini JCW z lat 60. XX w. był zawadiaką. Piekielnym pudełkiem, wymagającym piekielnej odwagi. Czysty hardcore. Profil? Absolutnie mechaniczny, drący się wydechem świr. Na co dzień równie wygodny jak buty narciarskie podczas maratonu, a jednocześnie inspirujący.
Tylko że John Cooper nie miał wtedy przed oczami laptopa. Miał klucz, serce do mechaniki i nieco szaloną wizję. Dziś to niemożliwe. Mini JCW A.D. 2025 wyjeżdża z fabryki BMW w Oxfordzie i mówi: „Też jestem szybki. Tylko teraz mam ekran OLED, elektroniczny wydech i nie krzyczę – ja komunikuję”.
Ale czy to wciąż ten sam duch?
Nowy JCW ma dokładnie tyle samo koni co poprzedni – 231 KM. Ale moment obrotowy wzrósł do 380 Nm (z wcześniejszych 320) i pojawia się szybciej. Czyli zamiast: „Daj mi chwilę, muszę się zebrać”, masz: „Gotowy, panie kapitanie, walmy w przód!”. Do setki katapultujesz się w 6,1 s – jesteś królem startów spod świateł i postrachem wszystkich leasingowych Passatów.
Ale jeśli liczysz na surowy dźwięk silnika… no cóż, większość tego, co słyszysz, wychodzi z głośników. Tak, dźwięk jest cyfrowy. Nie z wydechu, tylko z systemu audio. John Cooper zapewne właśnie podrapałby się po głowie i zapytał: „To jaki to silnik? Spotify 2.0?”.
Chcesz manuala? Zapomnij. Nowe JCW jest dostępne tylko z 7-biegową skrzynią DCT. Zmieniasz biegi łopatkami. Precyzyjnie. Szybko. Prawie zbyt szybko. Ale brakuje czegoś… kliknięcia, oporu, uczucia, że to ty decydujesz. To jak flirt przez aplikację – sprawne, ale nie pachnie benzyną.
Kiedyś JCW było jak potańcówka w remizie – głośne, surowe i pełne życia. Teraz to raczej silent party: estetycznie, sterylnie, z dobrym wyciszeniem.
Digitalizacja z duszą?
Jeśli dawny JCW był surowym gokartem z radiem na kasety, to nowy to cyfrowy lounge z ekranem OLED 240 mm na środku deski rozdzielczej. Nie masz klasycznych zegarów – masz interfejs. Tryby jazdy, ambientowe światło, asystenta i materiały z recyklingu.
Nie powiem – wygląda to świetnie. Ale czy to jeszcze „John Cooper Works”? Każda wcześniejsza generacja JCW była wyraźnie dziksza od cywilnych wersji Mini. Ta jest dziksza tylko w prowadzeniu. Stylistycznie trudno odróżnić ją od „zwykłego” Mini.
Dobra wiadomość: Mini dalej prowadzi się jak gokart po espresso. Układ kierowniczy jest precyzyjny, zawieszenie sztywne (czasem aż za bardzo), a w trybie Go-Kart Mode samochód ostrzy pazury i pyta, jaki jest twój stosunek do przepisów drogowych.
I tu trzeba przyznać – BMW wie, jak zrobić auto, które skręca szybciej niż rozmowa przy wigilijnym stole po dwóch kieliszkach. Choć to już bardziej kontrolowana zabawa niż dziki taniec na krawędzi – wciąż daje frajdę. Może nie ma już analogowego ducha Coopera, ale jego duch tam siedzi. Nawet jeśli cyfrowy.
Pean z dumą
Czy John byłby dumny? To pytanie wisi nad JCW jak lusterko wsteczne nad historią marki. I szczerze? Tak, byłby. Bo to wciąż szybki, kompaktowy samochód, który daje frajdę z jazdy. Tyle że teraz robi to inaczej. Grzeczniej. Bardziej cyfrowo. Z większą troską o komfort, środowisko i… symetrię wyświetlacza.
Pewnie powiedziałby coś w stylu: „Słuchajcie, naprawdę fajnie… ale następnym razem dajcie mi manual. I niech wydech w końcu brzmi jak wydech, a nie jak bas z gry komputerowej”. Ale rozpierałaby go duma, że wielka korporacja wciąż pamięta o tym, jak kiedyś postanowił zbudować piekielne pudełko.
Nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że każda kolejna generacja JCW (od przejęcia przez BMW w 2001 r.)… dojrzewa.
R53 (2002) – nastolatek z ADHD. Mały, głośny, impulsywny. Krzyczy, zanim pomyśli, i wygląda, jakby przedawkował Red Bulla.
R56 (2008) – student pierwszego roku. Nadal imprezuje, ale zna swoje limity. Skater boy z klasą.
F56 (2015) – młody profesjonalista z duszą rajdowca. Kiedyś kręcił bączki na parkingu, dziś ma firmę i kombinezon wyścigowy.
F56 LCI (2021) – dorosły facet. Ma kredyt, subwoofer, ramoneskę zamienił na marynarkę, ale wciąż ściga się spod świateł, gdy żona nie patrzy.
F66 (2025) – startupowiec. Jeździ na track daye, wozi kask w bagażniku, ale nie obnosi się z nim po mieście. Mówi w protokołach, traktuje dźwięk jak efekt, nie sens.
Ewolucja czy po prostu dojrzewanie? Bez znaczenia. Tak po prostu jest.
Obecne Mini JCW to najgrzeczniejszy (co nie znaczy grzeczny) model w historii. Jest też najbardziej cyfrowy. Jak wnuk legendarnego rajdowca – ma ten sam błysk w oku, ale chodzi do lepszej szkoły, mówi po angielsku z niemieckim akcentem i zbyt często zagląda w ekran.
Nadal potrafi się bawić – ale robi to po godzinach, z kalendarzem w ręku.
To już nie Mini z rajdu Monte Carlo. Ale to wciąż Mini, które z radością i bardzo szybko pokona zakręt. Na pewno szybciej, niż pokona twoje przyzwyczajenia (jeśli jesteś 40+). A John? Wciąż tam jest. Tylko teraz pisze firmware.

