Cała konstrukcja jest tak pogmatwana, że naprawdę do jej skomentowania idealnie pasuje ludowa mądrość o zamianie siekierki na kijek. Sensowne jest natomiast ratio legis, Andrzejowi Dudzie chodzi o wyrwanie wreszcie niemałej kasy należnej nam z Krajowego Planu Odbudowy (KPO). Widocznie uznał, że szkodliwe kunktatorstwo i bezdecyzyjność rządu prowadzi do trwałej utraty tych pieniędzy. Może podpisując budżet 2022 doczytał, że KPO został całkowicie pominięty w tegorocznym bilansie rozliczeń Polski z Unią Europejską. Wnosząc ratunkowy, w jego przekonaniu, projekt pominął jednak ważną okoliczność. Fatalnie skonstruowana – głównie ze względu na jej skład osobowy – neoizba SN to przecież tylko jeden z uznanych przez unijne instytucje symboli niepraworządności ekipy tzw. dobrej zmiany. Równie ważnym drugim jest sposób powołania oraz skład Krajowej Rady Sądownictwa, a tego wątku projekt w ogóle nie tyka.
Nagłaśnianie przez prezydenta samego faktu wniesienia do Sejmu projektu jest gestem pustym prawnie. Głowa państwa konstytucyjnie jest tylko jednym z pięciu podmiotów z inicjatywą ustawodawczą (pozostałe to Rada Ministrów, posłowie, Senat oraz obywatele w liczbie co najmniej 100 tys.) i projekty prezydenckie traktowane są zwyczajnie. Czasem bywają szybko uchwalane – przykładami z obecnej kadencji są Pałac Saski oraz Powstanie Wielkopolskie – ale również odrzucane oraz kierowane do sejmowej zamrażarki. Reprezentantem tej ostatniej kategorii jest projekt ustawy o zmianie ustawy o planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach dopuszczalności przerywania ciąży. Andrzej Duda wniósł tamten pomysł 30 października 2020 r. pod wpływem ogromnych protestów społecznych po wyroku Trybunału Konstytucyjnego i oczywiście bardzo to nagłośnił. Projekt otrzymał numer druku 727, został skierowany do pierwszego czytania w komisjach i… cisza. Wniosek z tego, że zapraszanie kamer ma sens wyłącznie na finalne podpisywanie ustaw – lub ogłaszanie wetowania – bo w takim momencie rzeczywiście sto procent decyzyjności ma głowa państwa.

W stosunkach między prezydentem z PiS a klubem matki partii narodziła się jednak nowa świecka tradycja. W czwartek dosłownie po czterech godzinach minister Zbigniew Ziobro – chociaż ustami swojego przybocznego Marcina Warchoła – publicznie zdyskwalifikował projekt Andrzeja Dudy. Wypunktował jego wady: niczego nie rozwiązuje, nie zaspokaja żądań instytucji UE i wprowadza chaos. Pożalił się także, że projekt nie był w ogóle konsultowany z Ministerstwem Sprawiedliwości, do czego prezydent oczywiście nie jest zobowiązany. Między wierszami Zbigniew Ziobro przez pomocnika oznajmił zatem, że projekt nie otrzyma głosów Solidarnej Polski. Cała opozycja z definicji będzie przeciwko – bo naprawdę byłaby to zamiana siekierki na zły kijek – zatem ustawa nie ma w Sejmie szans na uchwalenie. Realnie projekt powtórzy więc ścieżkę wspomnianego wyżej dotyczącego przerywania ciąży. Przyczyną tak błyskawicznej i ostrej reakcji Zbigniewa Ziobry jest jego wieloletni konflikt z Andrzejem Dudą, kto będzie wprowadzał swoimi ludźmi tzw. dobrą zmianę w polskim sądownictwie. Taka była prawdziwa przyczyna pamiętnego zawetowania przez prezydenta ustaw sądowniczych w 2017 r. Wtedy minister personalnie dotkliwie przegrał, ale sam sobie przysiągł, że po raz pierwszy i ostatni.