Plaże pod napięciem

Monika Witkowska
opublikowano: 2008-09-26 10:40

Czy jest kraj bez internetu i telefonów komórkowych? Tak! Korea Północna.

Imperialistycznych wynalazków nie potrzebujemy! — twierdzą mieszkańcy najbardziej zamkniętego państwa naszej planety

Od wejścia na pokład samolotu północnokoreańskich linii Air Koryo czuję dreszczyk emocji. I nie dlatego że to wysłużony ił. Wkrótce odwiedzę inny świat!

Oto przedsmak. Wśród kilkunastu turystów podróżują nieskorzy do rozmów panowie z wpiętymi w klapę znaczkami z Kim Ir Senem. Taki znaczek dostaje każdy obywatel Korei Północnej na zakończenie szkoły — i od tej pory winien go z dumą nosić zawsze i wszędzie. Usiłuję zdobyć taką odznakę, ale nie mam szans… Kupić nie sposób, można to tylko dostać — gdy partia uzna, że zasłużyliśmy. Równie trudno zdobyć koreańskie pieniądze: wony. Obcokrajowiec zrobi zakupy tylko w wyznaczonych sklepach — za euro, dolary lub chińskie juany.

Odprawa graniczna i prześwietlanie bagażu. Telefony komórkowe — do depozytu (dostaniemy je przy wylocie). To nic, że w komunistycznej Korei nie działa żadna sieć, ale może by się udało odebrać wrogie informacje z Korei Południowej?

Przejazd z lotniska. Pierwsze wrażenia: skojarzenia z Moskwą lat 80. Socjalistyczne bloki, szarzy, smutni ludzie i te szerokie ulice... Tyle że — w przeciwieństwie do Rosji — tutaj prawie nie ma ruchu. Kilkupasmowa autostrada jest niemal pusta. Jeśli już coś jedzie, to samochód rządowy lub wojskowy. Przez osiem dni pobytu widziałam tylko trzy (!) prywatne samochody (łatwo je rozpoznać po rzucającej się w oczy, żółtej tablicy rejestracyjnej).

Zwiedzanie z obstawą
Pjongjang, stolica Korei — przez Polaków wciąż nazywana Phenianem — to miasto dla "wybranych". Mieszkańcom prowincji niełatwo tu przyjechać. Na wjazd do stolicy trzeba zezwolenia, poza tym transport międzymiastowy praktycznie nie działa. Phenian to jakby wielki filmowy plan. Nawet policjantki na skrzyżowaniach specjalnie dobrano — muszą być ładnymi pannami w wieku do 25 lat. Turystom pokazuje się przede wszystkim pomniki: Partii, Reunifikacji Korei, Łuk Triumfalny (o cztery metry wyższy od paryskiego), no i oczywiście ogromny, 20-metrowy posąg Kim Ir Sena, pod którym każda wycieczka obowiązkowo musi złożyć kwiaty.

Wszystko, co związane z Kim Ir Senem, traktowane jest jak świętość. Stąd też kolejki do stojącej w rejonie Mangyongdae chatki, w której — według Koreańczyków — przyszedł na świat Wielki Przywódca (taki ma przydomek; jeden z przydomków). Na wizytę Korańczycy ubierają się w najlepsze ubrania: w garnitury i długie suknie, stanowiące strój narodowy.

Pobyt turystów w północnej części Korei jest w stu procentach zorganizowany: zobaczymy wyłącznie to, co w programie — i to w obstawie przewodników. Przyjmować gości zagranicznych może tylko kilka hoteli, o samodzielnym wyjściu poza ich teren nie ma mowy. I tak jestem mile zaskoczona, że poza dwoma koreańskimi kanałami (na obydwu to samo: akademie, radzieckie filmy wojenne albo rzewne pieśni) działa BBC, choć wyłącznie w pokojach cudzoziemców — tam, gdzie śpią koreańscy przewodnicy, wieści ze świata zablokowano.

Naród wyżywi się sam
Z okna hotelu rozciąga się widok na tzw. Wieżę Dżucze. "Dżucze" to tzw. idea samowystarczalności (w skrócie: naród sam ma się obronić, wyżywić i tak mobilizować, by się uniezależnić od wrogich wpływów zewnętrznych). O idei Dżucze przypomina największy na świecie, 170-metrowy obelisk z granitu. Nocą się go podświetla — jak stojące w każdym mieście pomniki Kim Ir Sena. Nieistotne, że w tym czasie w domach nie ma prądu...

Phenian to najlepsze — i w sumie jedyne — miejsce, gdzie można zobaczyć, jak partia "troszczy się" o naród. Świadczyć ma o tym choćby olbrzymia biblioteka (oficjalnie: Pałac Studiów Narodu) ze zbiorami książek z całego świata. Z Polski też są — ponoć kilka. Pani z obsługi z dumą pokazuje mocno już leciwą "Inżynierię systemów działania"... Osobną salę wydzielono na studiowanie dzieł Kim Ir Sena i jego syna, obecnie rządzącego Kim Dzong Ila. Dla koreańskich urzędników to wręcz obowiązek — po czterech dniach zwykłej pracy przeznaczają piątki na "czyny społeczne", a soboty — na samokształcenie, czyli studiowanie dzieł Wielkich Przywódców.

Handel górami
Duch obydwu Przywódców — ojca i syna — towarzyszy nam na każdym kroku. Wszędzie widać ich malowane wizerunki, zdjęcia ukazujące, jak otwierają kolejną fabrykę, nie mówiąc o tym, że ich portrety wiszą w każdym biurze, szkole, a nawet w prywatnych domach i sypialniach dla dzieci w kompleksie Międzynarodowego Obozu Pionierów (Koreańczycy chwalą się, że co roku biorą w nim udział również dzieci z Polski!). W pokazowym kołchozie oglądamy drzewko zasadzone przez Kim Ir Sena, a przewodnik co rusz pokazuje tablice z cytatami z jego przemówień.

Jedyne miejsce, gdzie da się nieco odpocząć od polityki i wodzów narodu, to góry na południe od miasta Wonsan. Miejsce urocze: jezioro, las, malownicze skałki i na szczęście — żadnych pomników! Blisko wyrastają z ziemi słynne Góry Diamentowe, krajobrazowy cud natury. Przewodnik powiedział nam, że to niezwykłe miejsce zostało czasowo "wypożyczone" — za ogromne pieniądze — Korei Południowej. Już w Polsce uzyskałam potwierdzenie tej informacji — od Jacka Torbicza z biura podróży Delta Prestige, który w tym roku podróżował po Korei Południowej. Ale obywatele komunistycznej części kraju nie wiedzą nic o szczegółach transakcji — ani o kwocie, ani na jak długo "odstąpiono" ten kawałek kraju. I nie ma to dla nich znaczenia — przecież i tak nie mogli Diamentowych Gór zobaczyć bez pozwolenia, podobnie jak nie mogą wypoczywać na plażach budzących okrzyki zachwytu. W innych krajach tak piękne, piaszczyste wybrzeże byłoby turystyczną żyłą złota. Ale w Korei Północnej odgrodzono je kolczastym drutem — na wszelki wypadek: pod napięciem...

Rzut okiem na wroga
Moim ulubionym miastem w komunistycznej Korei jest Kaesong, oddalony około 160 km od Phenianu. Również tu spotyka się typowe socjalistyczne osiedla betonowych bloków, ale zachowało się też nieco tradycyjnych budynków z charakterystycznymi dachami. W pobliżu wznosi się też ciekawy kurhan — XIV-wieczny grobowiec królewski.

Dla turystów Kaesong to przede wszystkim baza wypadowa do strefy zdemilitaryzowanej. Po obydwu stronach poprowadzonej wzdłuż 38. równoleżnika linii demarkacyjnej wyrosły budynki z tarasami, z których można popatrzeć na drugą, "wrogą" stronę. Żołnierze obu koreańskich armii znaleźli się w kuriozalnej sytuacji: reprezentują ten sam naród, mówią tym samym językiem, a stojąc zaledwie kilka metrów od siebie, nie mogą się nawet odezwać! Pytamy przewodników, co z wielokilometrowymi tunelami kopanymi przez Koreańczyków z Północy, ale nasi opiekunowie zgodnie twierdzą, że nic na ten temat nie wiedzą. Pokazują nam za to 245-kilometrowy mur oddzielający obydwie Koree i opowiadają o ukrytych pod murem — od strony Południa — czołgach gotowych do ataku. Na wszelki wypadek na Północy zadbano o postawienie przy kluczowych drogach konstrukcji, które w razie czego mogą się błyskawicznie zamienić w zaporę przeciwczołgową.

Plany zjednoczenia obydwu Korei? Nasz cicerone liczy, że kiedyś to nastąpi, ale koncepcji, jak miałoby to wyglądać, nie ma. Oczywiście najlepiej, by Koreańczycy z Południa z entuzjazmem przyjęli system z Północy, a stolicą zostałby Phenian. Akurat mijamy drogowskaz: "Seul 70 km". Godzina jazdy i zupełnie inny świat… Ale żaden z Koreańczyków z Północy nie ma możliwości przekroczenia granicy.

Tydzień w Korei mija błyskawicznie. Widzie- liśmy tylko to, co zechciano nam pokazać. Kiedy na granicy odbieramy z powrotem telefony, mamy wrażenie, że Koreańczycy nam ich zazdroszczą. Na pożegnanie w swoim gronie wypijamy po łyku wężówki — tradycyjnej wódki z dorodnym gadem zalanym w butelce. Wsiadamy do samolotu żegnani przez uśmiechniętego, patrzącego na nas do końca, Kim Ir Sena. Jego portret wisi na budynku lotniska.

Nie się tu nie zmienia. Przez dziesięciolecia.