Restaurację urządzono na luzie, bez śladu zadęcia — wszędzie ceglane ściany, które nie stwarzają bynajmniej atmosfery piwniczki. Dzięki grze świateł, w tym mrugających świec, nawet na antresoli owiała nas przytulna atmosfera, tak przychylna dla doświadczeń smakowych. Dania w menu nie nazywają się cudacznie: wiadomo, co się zamawia.





A jest czego posmakować. W winach można przebierać. Merliniego 5 to ukochane dziecko właściciela lokalu Andrzeja Rudnickiego-Sipayłło, który lata spędził poza krajem. Szczególnie zaintrygował nas w jego życiorysie dłuższy epizod w Nowym Jorku. Konkretnie w kontekście oferowanych steków. W sumie proponowana na Merliniego kuchnia to duży miks.
Przy sąsiednim stoliku zachwycano się na przykład wybornym ponoć tatarem z koniny w towarzystwie Escudo Rojo z Chile. My skoncentrowaliśmy się tym razem na ośmiornicy. Sprawdziliśmy ją w dwóch odsłonach. Grillowaną z warzywami i duszoną w sosie. Obie smakowo bez zarzutu.
APETYCZNA PARKA
Jednakże już z winami pojawiły się między nimi istotne różnice. Wina nie polubiły zwłaszcza ośmiornicy z warzywami. Wręcz nieprzyjaźnie prychały na paprykę, mimo że miło się do nas łasiła. Pognaliśmy na zaplecze. Zupełnie inny świat to ośmiornica przyduszona. W sosie masłowym z powiewami kolendry i z lekką nutką czosnku. Wszystko dyskretnie otulone śmietaną.
Podeszliśmy ją na wstępie dębowym Chardonnay. Z marszu była czarna polewka. Także Sauvignon Blanc z Nowej Zelandii jej nie zachwycił. Może dlatego, że od razu za bardzo chciał ją zdominować swoją wyrazistą kwasowością. A tego młode ośmiorniczki zdecydowanie nie lubią! Od razu jednak zatrzepotała mackami po krótkiej okoliczności z włoskim amantem — Gewurztraminerem z Trentino (Endrizzi 2010). Mamy podejrzenia, że się w nim zakochała. Wyjątkowo apetyczna parka.
PLEJADA STEKÓW
Jako przerywnik zaproponowano nam zupę rybną. Tylko dla niej warto odwiedzić restaurację na Merliniego. Niebywała orkiestra smaków. Jako danie główne rozważaliśmy steki, chociaż o cytrynowym kurczaku też chodzą dobre słuchy. A steków jest tam cała plejada. Szczególnie kusiły nas te rodem ze Szkocji. Studiując (zaraz po przyjściu) stekowe menu, od razu mieliśmy tylko jedno danie na uwadze. „Rostbef z wagyu” typu „kobe stek”. Kobe to wśród wołowych polędwic niekoronowany król.
Do legendy przeszło masowanie przez Japończyków wołów sake przed ubojem. I wcześniejsze pojenie ich piwem. Zastanawialiśmy się, czy wołowina na Merliniego jest po regularnych wizytach przynajmniej w japońskich salonach masażu... Ale sama wyjątkowość wołowiny nie wystarczy. Akurat w takich przypadkach od kucharzy wymaga się mistrzostwa w jej przyrządzaniu. Z dużym napięciem czekaliśmy, kiedy pojawi się na stole. Wreszcie wjechała na gorących talerzach. W towarzystwie leciutko czosnkowego puree z ziemniaków. Oraz szpinaku.
SŁODKA REWELACJA
Wołowina była genialna. Chociaż na początku nóż nieprzyjemnie sygnalizował, że może być twarda. To wszystko były nieprzyjazne złudy. Środek był zjawiskiem samym w sobie. A z sosem bearnaise wręcz poezja. Z dużą ostrożnością podeszliśmy do proponowanego do niej wina. Potencjalnie mogło zniszczyć cały smak wołowiny. Chilijskie Escudo okazało się nieporozumieniem, przegoniliśmy biczem.
Za to Syrah, Golden Reserve (2006) Trivento z Mendozy w Argentynie to inna bajka. Wspaniale wkomponowało się w całość talerza. Za wyjątkiem szpinaku. Ten najlepiej zjeść na osobności, nie wspominając mu nawet o winie. Popadliśmy w stan błogości, z którego cudownie nas wybudził deser. A właściwie dwa: creme brulee z malinami i tort royal z belgijskiej czekolady w towarzystwie Moscatel Oro Floralis. Po prostu rewelacja. &
Restauracja Merliniego 5
ul. Merliniego 5 Warszawa
Ogólne wrażenie 5
Karta win 5
Potrawy 5
Wystrój wnętrza 4,5
Obsługa 5
Na biznes lunch 4,5
Na obiad z rodziną 3