W odróżnieniu od traktatowych szczytów RE, te nieformalne nie kończą się przyjmowanymi jednomyślnie i publikowanymi na poczekaniu konkluzjami. A zatem dorobek wiążący państwa Unii Europejskiej na przyszłość może mieć tyle wersji, ilu było uczestników. Jedynie substytutem nieuzgodnionych, bo nieistniejących konkluzji bywa wspólna konferencja prasowa współdecydentów. Podsumowania nieformalnego posiedzenia 3 lutego w Brukseli dokonali na trzy głosy: António Costa, przewodniczący RE; Ursula von der Leyen – przewodnicząca Komisji Europejskiej; Donald Tusk – premier państwa sprawującego przechodnie przewodnictwo w legislacyjnej Radzie UE.
Pozaplanowy szczyt RE został zapowiedziany przez Antónia Costę jeszcze w grudniu. Miał bardzo konkretny cel – przedyskutowania realnych możliwości zwiększenia potencjału obronnego unijnej wspólnoty na wypadek konfliktu zbrojnego, wiadomo z kim, a w szczególności zintegrowania przemysłu militarnego. W związku z tym zaproszony został Mark Rutte, sekretarz generalny Organizacji Traktatu Północnoatlantyckiego (NATO). Podczas dyskusji z unijnymi kolegami przepowiedział, że podczas nadchodzącego szczytu NATO – który odbędzie się 24-26 czerwca w Hadze – podjęte zostanie przez sojuszników nowe zobowiązanie dotyczące poziomu wydatków obronnych, które znacznie przekroczy 2 proc. PKB. Ta liczba ustalona została jednomyślnie w 2014 r. na szczycie w Wielkiej Brytanii, a konkretnie w Walii – wtedy w odpowiedzi na zabór Krymu przez Rosję. Niestety, po ponad dekadzie od wspomnianego zobowiązania spośród 32 obecnych państw członkowskich NATO jeszcze przynajmniej siódemka pozostaje daleko od 2 proc. Paradoks polityczno-personalny polega na tym, że jednym z największych skąpców w sektorze wydatków militarnych pozostawał rząd Holandii, którym przez wszystkie lata od przyjęcia zobowiązania z Walii kierował właśnie… Mark Rutte.
Agenda obronnego szczytu była zdecydowanie zorientowana na zagrożenie ze strony Rosji. Całkiem niespodziewanie dosłownie w przeddzień zjechania się RE pojawiło się – na razie potencjalne, ale nie nierealne – zagrożenie ze strony sojuszniczych Stanów Zjednoczonych. Prezydent Donald Trump ostrze zaporowych ceł skierował najpierw przeciwko najbliższym sąsiadom, Kanadzie i Meksykowi (te na razie zawiesił), a także Chinom – ale wcale nie jest powiedziane, że również przeciwko Europie nie użyje tej broni w celu zmniejszenia amerykańskiego deficytu w obrotach handlowych przez Atlantyk. Podczas nieformalnego szczytu w Brukseli pojawiły się pomysły łączące obronność obszaru UE z neutralizowaniem deficytu – możliwego zwiększenia zakupów broni i sprzętu wojskowego w USA. Większość państw unijnych należy także do NATO, zatem byłby to przepływ pieniędzy wewnątrz sojuszu i niewątpliwie krok w stronę jego unifikacji sprzętowej.
Unijnym przywódcom trudno było uniknąć także wątku potencjalnego międzysojuszniczego konfliktu terytorialnego. Akurat nie UE, lecz NATO doskonale zna realia nawet nie zimnej, lecz konwencjonalnej wojny między siłami tureckimi i greckimi na Cyprze. Inny punkt wciąż zapalny do konflikt – na szczęście bardziej polityczny, niż zbrojny – o Gibraltar pomiędzy Hiszpanią a Wielką Brytanią. Dlatego rozgłaszane przez Donalda Trumpa zamiary zmiany statusu duńskiej Grenlandii potraktowane zostały całkiem poważnie. Absurdem byłby oczywiście najazd na wyspę wojsk USA – które i tak tam stacjonują – w stylu zaboru Krymu przez Rosję. Niewątpliwie jednak sojusznicy, ale bardziej na forum NATO niż UE, rzeczywiście muszą całościowo spojrzeć na strategiczne położenie Arktyki. Może przy okazji przypomniane zostanie także znaczenie… Islandii, która jest od początku pełnoprawnym członkiem NATO, ale zwolnionym z posiadania armii.