Zając na salonach

Kazimierz Krupa
opublikowano: 2005-09-29 00:00

Ze stadionów lekkoatletycznych znany jest powszechnie obyczaj wystawiania, przede wszystkim w biegach i średnio- i długodystansowych, tzw. zajęcy. Przypisywana im rola jest bardzo poważna: mają za zadanie poprowadzić bieg w takim tempie, by w końcówce lider mógł wyjść na czoło, zwyciężyć, być może nawet pobić jakiś rekord i odebrać zasłużone laury. Ponieważ zadanie jest niełatwe i bardzo odpowiedzialne, do roli zajęcy wynajmowani są zawodnicy o bardzo dobrych nazwiskach, rączych nogach i biorą za swoją pracę bardzo sowite wynagrodzenie. W wypadku sukcesu, np. rekordu mityngu, kraju czy świata, mają też swój udział w premii nadzwyczajnej.

Obyczaj, który obserwowaliśmy wielokrotnie na zawodach lekkoatletycznych grand prix, wszedł w Polsce na polityczne salony. Okazało się bowiem, że emocjonujący finisz wyborów parlamentarnych, jakiego byliśmy świadkami, to jeszcze nie koniec zawodów, bo ta konkurencja to klasyczny biatlon (wybory parlamentarne i prezydenckie). Dopiero zwycięstwo w obydwu daje pełną władzę i chwałę. No i zrobił się problem z wyborem prowadzącego stawkę. Do roli zająca politycznego został wystawiony doświadczony polityk PiS, Kazimierz Marcinkiewicz, który stał się kandydatem tego ugrupowania na premiera.

Tyle tylko że niezależnie od tego, iż często ma się przekonanie graniczące z pewnością, że „zając” jest lepszy od nominalnego lidera, zupełnie inaczej są oni traktowani. Rynki bardzo spokojnie przyjęły Marcinkiewicza jako człowieka, którego rozpoznają i akceptują. Gorzej z akceptacją polityków wszystkich ugrupowań poza PiS, a przede wszystkim z PO. Rola kandydata na premiera jest wyjątkowo niewdzięczna, gdyż właśnie ciągle musi udowadniać, że nie jest... zającem. A to niełatwe zadanie.