ING Bank Śląski to jeden z tych nielicznych graczy w branży, który w I kwartale więcej zarobił na odsetkach niż przed rokiem. U konkurentów nie jest tak dobrze, gdyż musieli poświęcić dochody odsetkowe na amunicję w wojnie na depozyty. Śląski, choć nie bierze w niej udziału, obrywa rykoszetem. W detalu wartość lokat wzrosła w I kwartale, jednak portfel depozytów korporacyjnych banku w I kwartale skurczył się. I to aż o 10 proc.
— Korporacje są najbardziej klasycznym przykładem wojny cenowej. Kiedyś walka toczyła się o roczne lokaty detaliczne, potem o sześcio-, potem trzymiesięczne. Dzisiaj toczy się o lokaty tygodniowe i miesięczne, ale wśród korporacji. W detalu gwałtownych przesunięć między bankami nie ma — mówi Brunon Bartkiewicz, prezes ING BSK.
Batalia cenowa rozgrywa się nie tylko w Polsce. Działania wojenne obejmują całą Europę, jednak nigdzie nie przynoszą tak dotkliwych skutków jak u nas.
— Poziom przepłacania za depozyty jest bardzo duży — twierdzi Brunon Bartkiewicz.
W ogniu walki padł WIBOR. Wskaźnik jest martwy. Owszem, wciąż indeksowane do niego są kredyty. Depozyty już nie. W normalnych warunkach banki płacą za lokaty poniżej WIBOR-a. Różnica między oprocentowaniem depozytu a tym wskaźnikiem to ich marża. Dzisiaj — po cenach, jakie branża płaci za lokaty — nikt nie jest w stanie na nich zarobić. Więcej — do depozytów trzeba dopłacać. Ujemna marża wynosi nawet 300 punktów bazowych.
— Rachunek jest prosty. Jeśli dzisiaj wezmę depozyt i chcę go zainwestować w instrument bez ryzyka, np. notę NBP, skarbową, tracę 300 pkt proc. To jest właśnie definicja wojny cenowej — wyjaśnia Brunon Bartkiewicz.
Ile, według szefa ING BSK powinien wynosić obecnie koszt depozytu? Dlaczego doszło do wojny cenowej i jak długo potrwa? Więcej na ten temat w czwartkowym Pulsie Biznesu.