Od 2009 r. byłem obecny na większości takich zbiórek (Kehl/Strasburg, Lizbona, Newport, Warszawa, Bruksela, Londyn, Bruksela, Madryt, Wilno) i agenda wszystkich była stała – przez dwa dni mieściły się trzy, a przynajmniej dwie sesje Rady Północnoatlantyckiej, czyli najważniejszego organu NATO na poziomie szefów państw i rządów. W Hadze cały wtorek z konieczności zajęły wydarzenia towarzyszące, chociaż merytorycznie bardzo wartościowe – NATO Public Forum oraz NATO Defence Industry Forum. Szefowie państw i rządów sfrunęli dopiero przed wieczorem na kolacyjkę do pary królewskiej, Wilhelma-Aleksandra i Maksymy, w ich haskim pałacu Huis ten Bosch. Notabene Air Force One i inne maszyny, w tym nasz PLF101, lądowały na amsterdamskim lotnisku Schiphol, czyli 3 metry poniżej poziomu morza (ciekawe, jaki odsetek korzystających z tego światowego hubu o depresji jego pasów startowych w ogóle wie), a następnie władcy z ich orszakami wydostali się na haską wysokość 4-5 metrów ponad morzem.
Po odcedzeniu w środę czasu na ceremonię powitania oraz familijne foto, na realne obrady już niewiele zostaje. Jedyna sesja Rady Północnoatlantyckiej na najwyższym szczeblu zaplanowana została na… 2,5 godziny. To nie żart, rok przygotowań i rekordowa zwięzłość obalająca standardy kolektywnego zarządzania. Na szczytach NATO od zawsze obowiązują czasowe ostre rygory, na przykład termin końcowej konferencji prasowej bywa dotrzymywany z dokładnością minutowa. Kontrastuje to z rozlazłością Rady Europejskiej, gdzie nigdy nie wiadomo, czy zakończy się ona o godzinie 14, czy raczej o 2 w nocy. Tegoroczne przegięcie w kierunku nie tyle długości, ile krótkości obrad było warunkiem postawionym przez Donalda Trumpa, aby w ogóle przyjechał. 47. prezydent USA nienawidzi uczestnictwa w jakichkolwiek strukturach kolektywnych, gdzie jego narcystyczna gwiazda nie dość błyszczy. Dlatego z trudem wytrzymuje np. owalny stół NATO, przy którym musi siedzieć jako zaledwie jeden z 32 udziałowców równych decyzyjnie (każdy ma jeden głos), wśród premierów, powiedzmy, Albanii czy Macedonii Północnej.
Szczyt zatem realnie jest symbolicznym aktem akceptacji wcześniejszych ustaleń. Jednomyślne decyzje przygotowywane są przez główną kwaterę NATO, pod kierunkiem sekretarza generalnego, przez długie miesiące, chociaż najbardziej sporne punkty ucierane są do ostatniej chwili. Przed Hagą dogadano się co do zapisania stopniowego wzrostu wydatków obronnych państw NATO do poziomu aż 5 proc. PKB, przy czym 3,5 proc. miałoby zostać przeznaczone na bezpośrednie wydatki militarne, zaś 1,5 proc. na tzw. odporność strategiczną – obejmującą infrastrukturę krytyczną, bezpieczeństwo energetyczne oraz cyberbezpieczeństwo. Do ostatniej chwili najbardziej oponował premier Hiszpanii, ale dla uniknięcia blokady konkluzji Mark Rutte wynegocjował z Pedro Sánchezem jakiś pogmatwany zapis, zgodnie z którym Hiszpania ma niby dotrzymać słowa, ale zarazem będzie z niego zwolniona.
Kwatera NATO przed szczytem opublikowała coroczny raport o stanie sojuszu. Według danych z 2024 r., w klasyfikacji wydatków militarnych odniesionych do PKB danego państwa Polska jest absolutnym przodownikiem! Nie liderem peletonu, lecz jednoosobową ucieczką – zaliczono nam 4,07 proc., gdy srebrni i brązowi medaliści, Estonia i Łotwa, osiągnęły 3,41 i 3,30. Stany Zjednoczone z wynikiem 3,19 zajmują miejsce czwarte. Na drugim biegunie znajdują się skąpcy, funkcjonujący w złudnym poczuciu bezpieczeństwa, którzy nie osiągnęli nawet poziomu przyzwoitości 2 proc., ustalonego na szczycie w Newport w 2014 r. Wśród nich np. Włochy, Belgia czy Kanada. Pytanie retoryczne – za ile lat wszystkie państwa NATO osiągną poziom, który w środę jednomyślnie przyklepią w Hadze