Czas skończyć z ideą de-wzrostu

Ignacy MorawskiIgnacy Morawski
opublikowano: 2025-04-18 17:17

Ludzie w zamożnych społeczeństwach mają dość PKB – sztucznej miary gubiącej jakość życia. Ale idea, by porzucić wzrost gospodarczy (tzw. degrowth – de-wzrost) jako ważny cel społeczny, jest błędna i może prowadzić do szkód.

Posłuchaj
Speaker icon
Zostań subskrybentem
i słuchaj tego oraz wielu innych artykułów w pb.pl
Subskrypcja

Brytyjski ekonomista Daniel Susskind podjął się obrony wzrostu PKB w bardzo ciekawej książce „Growth. A Reckoning”, która została w zeszłym roku nominowana do nagrody książki roku dziennika „Financial Times". Prawdę mówiąc, była to lepsza książka niż ta, która zwyciężyła w tym konkursie, czyli „Supremacy” Parmy Olson, ale najwyraźniej hype wokół AI udzielił się jury. Susskind napisał przyjemny, łatwy w odbiorze, a jednocześnie wnikliwy przewodnik po najważniejszej religii współczesnego świata: kulcie wzrostu gospodarczego. Przeprowadza czytelnika przez historię rozwoju, dylematy intelektualne wokół PKB, teorie wzrostu oraz kreśli scenariusz na przyszłość.

My w Polsce jeszcze z ciarkami na plecach śledzimy informację, czy jesteśmy na pierwszym czy trzecim miejscu w Europie pod względem wzrostu PKB, ale Susskind pochodzi z kraju, w którym tego typu ekscytacje minęły. Zamożne społeczeństwa Europy w ostatnich dekadach zaczęły cenić sobie ochronę środowiska, równość społeczną, tak zwany work-life balance. Na PKB w pocie czoła niech pracują Chińczycy i Polacy. Wzrost gospodarczy ma swoje koszty. Brytyjski ekonomista przyznaje, że ekonomiści i politycy promujący ideę wiecznego wzrostu za mało mówili o kosztach, źle komunikowali się ze społeczeństwem. Ale ostrzega, że rezygnacja z promowania wzrostu gospodarczego prowadziłaby do recesji, zubożenia, obniżenia standardu życia i na koniec też mniejszej satysfakcji i szczęścia. W jakimś stopniu wpisuje się on w nowy zeitgeist, bo w Europie od kilku miesięcy znów bardzo żywo debatuje się nad tym, jak ożywić sklerotyczną gospodarkę. Susskind twierdzi, że znalezienie sposobu na wzrost, przy jednoczesnym dbaniu o wartości takie jak czyste środowisko i spójność społeczna, jest jednym z najważniejszych wyzwań współczesności.

Od wojny do wyścigu na liczby

Skąd w ogóle wziął się kult PKB? Z kryzysu i wojny. Nad koncepcją tego wskaźnika ekonomiści zaczęli pracować w latach 30. XX wieku, kiedy świat kapitalistyczny popadł w największy kryzys od rewolucji przemysłowej. Chwilę później pogrążył się w największej w historii wojnie. W obu przypadkach powstała potrzeba mierzenia ogólnej wielkości wartości ekonomicznej wytwarzanej przez społeczeństwo. Wielu ekonomistów przedstawiało swoje pomysły, ale dwóch miało największy wpływ na ostateczny kształt wskaźnika: Amerykanin rosyjskiego pochodzenia Simon Kuznets i Brytyjczyk John Maynard Keynes. Pierwszy stworzył system rachunków narodowych pozwalający mierzyć ogólny dochód społeczeństwa, drugi miał większy wpływ na ostateczny kształt wskaźnika i jego wykorzystanie w polityce gospodarczej. Co ciekawe, Kuznets od początku ostrzegał przed przywiązywaniem nadmiernej wagi do PKB, miał poważne wątpliwości co do używania tego wskaźnika jako miernika dobrobytu i ostrzegał przed jego nadinterpretacją.

Od końca lat 40. XX wieku wzrost PKB zaczął być traktowany jako jeden z najważniejszych celów rządów w krajach rozwiniętych i w wielu krajach rozwijających się. Świat zyskał nowy sposób na ściganie się: kto będzie lepszy we wzroście. Jednocześnie druga połowa XX wieku przyniosła spektakularny postęp w jakości życia: nowe środki komunikacji i telekomunikacji, masową elektryfikację, szczepionki, leki, loty w kosmos itd. Nawet wojen było w końcu mniej. To wszystko, czyli spektakularny postęp oraz dostępność nowych metod pomiaru rozwoju, sprzęgło się w taki sposób, że PKB stało się celem samym w sobie. Świat został zdominowany przez wiarę w to, że im więcej PKB, tym lepiej.

Autor książki „Growth” trochę nie docenia tego, że nad postępem ludzie zastanawiali się dawno przed wymyśleniem wskaźnika PKB. Książce ewidentnie brakuje refleksji nad tym, jak zmieniała się koncepcja postępu i unowocześnienia w historii. Na historię patrzy przez pryzmat naszej dzisiejszej wiedzy, a nie tego, jak ludzie postrzegali zmianę społeczną w swoich czasach. To jest wada książki, ale nie odbiera jej wartości.

Cztery plemiona, idee na szczycie

Wraz z upowszechnieniem PKB jako miary postępu ludzie zaczęli się zastanawiać, co powoduje wzrost i jak można go stymulować i podtrzymać w nieskończoność. Susskind wyróżnia cztery plemiona specjalistów w tym zakresie. Pierwszym byli wielcy teoretycy postępu społecznego, którzy budowali historyczno-socjologiczne wizje rozwoju. Do nich zalicza m.in. Walta Rostowa i jego schemat pięciu etapów modernizacji. Ich krytykuje jednak za to, że wyjaśniają wszystko i nic jednocześnie.

Drugim plemieniem stali się ekonometrycy, którzy źródeł rozwoju szukali w wielkich bazach danych, wierząc, że to tam znajdą Złotego Graala. Z nimi problem jest taki, że z szumu danych wyłuskują zbyt przypadkowe sygnały. Trzecim są ekonomiści-matematycy Robert Solow, Robert Lucas czy Paul Romer, którzy budowali uproszczone schematy rozwoju, starając się wyróżnić parę krytycznych elementów ekonomicznych niezbędnych do uruchomienia i podtrzymania postępu. Wreszcie ostatnie, czwarte plemię to fundamentaliści tacy jak Daron Acemoglu, którzy źródeł rozwoju doszukują się w bardzo głęboko ukrytych cechach społeczeństwa – na przykład nieformalnych regułach gry.

Susskind odrzuca dwa pierwsze podejścia i przekonuje, że chcąc zrozumieć wzrost, musimy czerpać z trzeciego i czwartego. Konkretnie na swoich najważniejszych przewodników wybiera Paula Romera i Darona Acemoglu. Od Romera bierze przekonanie, że wzrost gospodarczy bierze się z idei, czyli ciągłego wymyślania nowych sposobów na wykorzystanie ograniczonych zasobów materialnych. Idee są nieskończone, więc wzrost też może być nieskończony. Od Acemoglu bierze zaś koncepcję planowanej zmiany technologicznej, która polega na tym, że społeczeństwo ma kontrolę nad kierunkiem rozwoju tych idei. Przez nakłady na naukę i innowacje, zamówienia publiczne, programy rozwojowe, rządy mogą stymulować rozwój określonych technologii. Jako społeczeństwo mamy kontrolę nad tym, dokąd zmierzamy.

Autor książki „Growth” wpisuje się w szeroki ruch ekonomistów i komentatorów, którzy uważają, że musimy więcej wydawać na generowanie nowych idei – nie tylko przez nakłady na badania, lecz także przez tworzenie popytu, odpowiednich regulacji, bodźców prawnych. Jest przekonany, że dzięki nowym ideom można osiągnąć większe PKB przy jednoczesnym dbaniu o ochronę środowiska, równość społeczną, zdrowie publiczne. Do tego potrzebne są nie tylko zmiany ekonomiczne i technologiczne, ale też polityczne. Obywatele muszą mieć poczucie większej partycypacji i wpływu na kierunek zmian.

Więcej PKB, więcej szczęścia

W jednym z ciekawszych fragmentów książki Susskind rozprawia się z argumentami tych, którzy twierdzą, że wzrost PKB jest niemożliwy do połączenia z redukcją emisji gazów cieplarnianych. Pokazuje, jak to przekonanie było regularnie falsyfikowane w ostatnich dekadach. Najpierw krytycy wzrostu gospodarczego uważali, że nie da się w ogóle oddzielić emisji od PKB – okazało się to nieprawdą. Potem przeszli na pozycję, że nie da się obniżyć emisji przy wzroście PKB – to też okazało się nieprawdą. Dziś przekonują, że nie da się obniżyć emisji do zera, jeżeli nie zrezygnuje się ze wzrostu gospodarczego. Ten argument czeka na weryfikację, ale zdaniem Susskinda trend technologiczny pokazuje, że on też musi upaść. Postęp wiedzy i nieograniczona podaż nowych idei sprawiają, że coś, co wydaje się ludziom niemożliwe, po pewnym czasie staje się rzeczywistością. Kiedyś elitom w krajach zachodnich wydawało się, że czarnoskóry człowiek nie może być prawnikiem lub lekarzem. Takim samym więzieniem intelektualnym jest idea, że nie da się żyć bez emisji dwutlenku węgla.

Bardzo zmieniał się też w ostatnich dekadach pogląd na to, jaki jest związek PKB ze szczęściem. W latach 70. i 80. XX wieku pojawiło się wiele badań, które sugerowały, że takiego związku nie ma. Społeczeństwo biedne może być szczęśliwe. Wraz z rozwojem metod pomiaru ten pogląd jednak stopniowo ewoluował. W pewnym momencie zaczęło dominować przekonanie, że szczęście i dochód są skorelowane tylko do pewnego poziomu zamożności – powyżej niego dodatkowe dolary nie dają już większego szczęścia. Dziś jednak jesteśmy jeszcze krok dalej i badania coraz częściej wskazują, że im więcej PKB, tym więcej szczęścia bez żadnych punktów przegięcia.

Ekonomia nie daje nigdy jednoznacznych recept, więc książkę Susskinda też można w wielu miejscach podważać. Ale w zakresie obrony wzrostu PKB jako ważnego celu społecznego jej argumenty są bardzo silne. Rezygnacja z wzrostu to przepis na nieszczęście.