Z pewnością jednak na początku lat osiemdziesiątych XX wieku była bardziej czytana. Wtedy to inflacja konsumencka (CPI) w USA przekraczała 13 procent, a to musiało zachęcać do czytanie książek o hiperinflacji. Książka Fergussona opisuje właśnie hiperinflację panującą w Niemczech, Austrii i na Węgrzech po I Wojnie Światowej (dokładnie w latach 20. tych zeszłego wieku). Dla klarowności pojęć: według Fergussona ekonomiści mówią o inflacji, wtedy, kiedy przekracza ona 50 procent…. miesięcznie. Jeśli przyjąć tę definicję to hiperinflacja nam nie grozi. Przynajmniej nie z tych powodów, o których niżej.
Fascynujące było w tej książce to, że bardzo często przewijał się motyw niezrozumienie przez polityków, ekonomistów, a nawet prezesa Banku Niemiec prostego faktu – tego, że drukowanie papierowego pieniądza, czyli znaczne zwiększenie podaży pieniądza, musi doprowadzić do inflacji. Bank Niemiec uważał, że jego głównym celem jest dostarczenie wystarczającej ilości banknotów do potrzebującej tego gospodarki. Oczywiście teraz działałoby to zupełnie inaczej, ale w czasach przedkomputerowych obciążenie drukarń i transport gotówki do banków były potężnymi problemami logistycznymi.
Mimo tego, że w trakcie tych 37 lat zaszły w finansach potężne zmiany, warto tę książkę przeczytać. Można bowiem znaleźć w niej elementy przypominające to, co dzieje się w obecnych czasach. Są uniwersalne. Obecnie panująca „kultura kredytu” powoduje, że ubolewa się nad niemożnością sięgnięcia przez mniej zamożnych ludzi po kredyt. Można by powiedzieć, że prawo do kredytu jest równie ważne jak prawo do ochrony zdrowia czy edukacji. Za chwilę powstanie żądanie wprowadzenie go do Konstytucji (żart).
Wprowadzenie przez Komisję Nadzoru Finansowego dyrektywy niepozwalającej na udzielenie kredytu osobie, która zarabia mniej niż średnią krajową i obsługuje kredyty pochłaniające 50. procent przychodów, spotkało się z dezaprobatą wszystkich mediów. Proszę sobie policzyć, ile pieniędzy zostaje takiej osobie i zastanowić się, co się z nią stanie (i z bankami), jeśli zacznie rosnąć bezrobocie. Prawo do prawie nieograniczonego zadłużania się przeniosło się już dawno również na państwa, a co najgorsze sięgnęło instytucji finansowych (stąd pierwszy kryzys bankowy).
„Kultura kredytu” i obecnie pojawiająca się wiara w to, że zawsze można pieniądze dodrukować zaczyna rodzić niepokój i każe stawiać pytania. W USA ukuto dość dawno temu powiedzenie „shop till you drop”, często z dodatkiem „dead” („kupuj do upadłości”/„kupuj aż do śmierci”). Teraz można by strawestować to powiedzenie na „print till the end” – najchętniej z dodatkiem „of the world” (drukuj do końca świata). Tak oczywiście nie będzie (myślę o końcu świata), ale nie ulega wątpliwości, że świat wszedł na drogę, na której będzie mu się trudno zatrzymać.
Drukuje amerykański Fed (już ponad 2.300 mld dolarów, a przecież rozpoczął niedawno nowy program), drukuje Bank Japonii i Bank Anglii. Europejski Bank Centralny swoim programem tanich pożyczek dla banków (LTRO – 1.000 mld euro) rozpoczął coś, co można nazwać pseudo-drukiem. Niedawno uruchomił też program skupu obligacji krótkoterminowych (zakupy maja być sterylizowane, ale czy rzeczywiście będą sterylizowane do końca?). Bankowcy i politycy niepokojąco przypominają tych rządzących, którzy w latach hiperinflacji nie wierzyli, że masowy druk pieniądza doprowadzi do dużego wzrostu inflacji.
To prawda, że zasady konsensusu waszyngtońskiego z końca lat 80. tych XX wieku w połączeniu z globalizacją i delokalizacją (outsourcing), czyli przenoszeniem miejsc pracy do krajów takich jak Chiny, Indie czy Brazylia doprowadziły do importu dezinflacji, czyli do małego wzrostu inflacji. Nie bez powodu rentowność 30. letnich obligacji rządu USA spadała od 30 lat. Od dłuższego już czasu sytuacja jednak się zmienia. To szersza sprawa i osobny temat, ale wystarczy spojrzeć na dynamiczny wzrost płac w Chinach czy w Indiach, żeby zrozumieć, że koniec niskiej inflacji jest już bliski.
Gdyby nie było kryzysu, który rozpoczął się w 2007 roku to już wtedy rentowność obligacji (a za nią koszty kredytu) pognałaby na północ. Kryzys doprowadził do spowolnienia gospodarczego, a to inflację ogranicza. Pamiętać jedna trzeba, że jeśli gospodarka światowa przyśpieszy to inflacja natychmiast zaatakuje. Jeśli nie przyśpieszy, a banki zmuszone przez rynki finansowe i polityków (wiara w ich niezależność już chyba dawno jest passé) będą nadal drukowały to skutkiem tego może być stagflacja, czyli połączenie stagnacji z inflacją, co byłoby prawdziwym dramatem.
To ostatnie zjawisko może się pojawić, dlatego że od dłuższego już czasu obowiązuje „teoria trzeciego elementu” (nazwa moja). W książkach do ekonomii można przeczytać, że jest popyt i podaż, a w środku, na skutek ich oddziaływania, pojawia się cena. Obecna praktyka jest zupełnie inna. Owszem, jest podaż i popyt, ale w środku są fundusze inwestycyjne. To one ustalają cenę, a podaż i popyt się do niej dopasowuje. Dlatego też, jeśli pieniądz będzie łatwo dostępny, fundusze mogą podnosić ceny surowców nawet bez realnego popytu prowadząc świat ku stagflacji.
Spójrzmy na dwa przykłady. Pierwszy to ropa. Od lat Arabia Saudyjska twierdzi, że może dostarczyć ropę każdemu, kto tego chce, a ceny szaleją. Od około 20 dolarów za baryłkę w 2002 roku do 147 dolarów w 2008 roku. Przy wzroście realnego popytu o dziesięć procent… Potem w ciągu niecałego roku cena spadła do 35 dolarów. Tylko dwa procent kontraktów na ropę kończy się dostarczeniem surowca. Reszta to spekulacja.
Drugi to żywność. Organizacja Narodów Zjednoczonych do Spraw Wyżywienia i Rolnictwa (FAO) niedawno ostrzegła, że fundusze inwestycyjne weszły na rynek towarów rolnych, co może sprowadzić głód na społeczeństwa w wielu krajach. Obserwowaliśmy to przecież na przełomie lat 2007/2008. Wtedy to fundusze przechodziły z akcji w surowce i dostrzegły potencjał rynku towarów rolnych. Dziewięć miesięcy wystarczyło do wzrostu cen wielu towarów rolnych o dwieście i więcej procent. Potem oczywiście ceny gwałtownie spadły.
W swojej książce Fergusson pokazał, że na dużej inflacji zyskiwały określone grupy społeczeństwa. Korzystali kredytobiorcy (bo zapewne nie znano jeszcze oprocentowanie ze zmienną stopą), przedsiębiorcy (bo zanim doszło do płacenie podatków były one warte ułamek poprzedniej wartości), robotnicy (bo silne związki zawodowe doprowadzały do indeksacji płac), inwestorzy giełdowi (bo ceny akcji szalały na początku całego procesu wzrostu cen wyprzedzając inflację), eksporterzy (bo marka traciła do innych walut zwiększając konkurencyjność eksportu). Zatrudnienie było prawie pełne – dopiero w szczycie hiperinflacji i przy wychodzeniu z niej doszło do załamania rynku pracy.
Kto od początku tracił? Zatrudnieni w sektorze publicznym, rentierzy, ludzie posiadający pieniądze, ale niepotrafiący nimi szybko obracać. Klasa średnia błyskawicznie zubożała. Ludzie myślący, że mają środki na zamożne spędzenie reszty życia stali się nędzarzami. Tracił też oczywiście budżet, bo zanim pieniądze do niego dotarły były już warte dużo mniej niż w momencie powstawania należności.
Wniosek? Nie ma już w Polsce obrony „kredytowej”, bo banki stosują zmienną stopę procentową. W USA nadal zdecydowanie przeważa stała stopa – tam obrona jest możliwa. Nie ma ochrony ze strony związków zawodowych, bo ich rola i siła została zredukowana prawie do zera (w Polsce, bo już na przykład nie tak jest w Niemczech, gdzie ludzie pamiętają o historii). Praca w sektorze publicznym może w warunkach dużej inflacji doprowadzić do nędzy. Z tego wynika, że w chwilach rodzącej się dużej inflacji warto być blisko rynków finansowych. Oczywiście tylko wtedy, jeśli ktoś ma kapitał pozwalający mu na takie zaangażowanie. Cyniczne, ale prawdziwe.
Czego jeszcze możemy się dowiedzieć z omawianej książki? Po pierwsze tego (to jest oczywiście dyskusyjne), że bez względu na to, czy banki centralne (w tym przypadku niemiecki, węgierski i austriacki) drukowałyby pieniądze czy nie to wynik byłby mniej więcej taki sam tyle, że drukowanie katastrofę (Wielka Depresja, Hitler, wojna) opóźniło. Czy nie przypomina nam to obecnej sytuacji? Bez druku nowych pieniędzy zawaliłby się sektor finansowym, co doprowadziłoby do niewidzianej w dziejach katastrofy. Do czego doprowadzi druk? Przyjdzie nam to dopiero na własnej skórze przetestować.
Mechanizm wychodzenie z hiperinflacji Adam Fergusson opisuje bardzo dokładnie, ale tym nie będę się w szczegółach zajmował. Potężne bezrobocie i mnóstwo bankructw było cena za stabilną walutę. Wspomnę tylko, że też trzeba wtedy być blisko rynków finansowych. Po stabilizacji waluty i inflacji zarabiało się wtedy w Niemczech na odwrotnym procederze. Proceder „wprost” (w warunkach inflacji) polegał na zdobywaniu kredytów, kupowaniu cennych rzeczy (np. nieruchomości, fabryki) i spłacanie w zdeprecjonowanych markach. Proceder odwrotny polegał na sprzedaży „wszystkiego, co się dało”, żeby uzyskać stabilne marki i pożyczać je na wysoki procent (bo brak było pieniędzy). W obecnych czasach można by jeszcze grać „na krótko” na rynku akcji, czyli obstawiać ich spadek.
Jakie były dwa podstawowe filary planu wychodzenie z inflacji? Wprowadzony został nowy pieniądz (marka rentowa), w która ludzi zaczęli (bezpodstawnie) wierzyć. To był taki sam bezwartościowy papier, ale tak przedstawiony, że zaczął zdobywać zaufanie ludzi, którzy go gromadzili zamiast natychmiast wydawać. Gromadzili, mimo tego, że na początku, po wprowadzeniu tego pieniądza, maszyny drukarskie pracowały bez ustanku. Filarem było więc zaufanie. Drugim filarem, o którym Fergusson wspomina dwukrotnie, było to, że zniechęcili się spekulanci walutowi i poszli do Francji spekulować frankiem.
Jakże ważny jest ten ostatni element teraz, kiedy rynki finansowe są tak potężne, że doprowadzają do bankructw państw. Gdyby rynki finansowe nie były tak potężne to z całą pewnością nie byłoby bankructwa Grecji i zagrożeń dla Hiszpanii czy Włoch, ale to jest osobny temat. Rynki zastępują demokrację, zmieniają premierów i nie powalają sobie narzucić kagańca. Doprowadzają też do sytuacji bez wyjścia.
Ratowanie banków, czyli fragmentu rynków finansowych, doprowadziło w latach 2008/2009 do zwiększenia zadłużenia państw. Kryzys bankowy, doprowadzając do stagnacji i recesji gospodarczej, zmniejszył przychody budżetów państw, a te sięgały do pożyczek emitując obligacje i jeszcze bardziej się zadłużając. Rynki finansowe żyły z długów państw, ale jednocześnie doprowadzały (w przypadku gry na spadki cen obligacji) do potężnych problemów w posiadających te obligacje bankach. Utworzyło się bardzo trudne do przerwania sprzężenie zwrotne.
Obawa o to, do czego doprowadzi upadek sektora finansowego zmusiła banki centralne do druku lawiny pieniędzy. Wtedy, w latach dwudziestych XX wieku, po części drukowano, dlatego że Niemcy mieli problem ze spłacaniem reparacji wojennych. Teraz drukujemy, dlatego żeby uratować sektor finansowy (i nie narazić się mu) jednocześnie nie oddając władzy skrajnym partiom. Czy skutek będzie podobny jak w Niemczech? Nie, nie będzie. Mamy inne niż wtedy mechanizmy, więc do hiperinflacji nie dojdzie. Uważam jednak, że dojdzie do pojawienia się (w ciągu kilku lat) dużej inflacji. W Polsce wyniosłaby kilkanaście procent.
Po to, żeby uratować swoje zasoby pamiętać wtedy trzeba będzie o naukach płynących z książki Fergussona. Jest jeszcze jedna nauczka: jeśli nie opanujemy, nie uregulujemy rynków finansowych to duża inflacja będzie najmniejszym złem, które spotka świat. Konieczne jest wprowadzenie podatku Tobina na rynku walutowym (ale na całym świecie, nie lokalne), co drastycznie zmniejszyłoby wahania kursów walutowych. Konieczne jest też (również na całym świecie) zabronienie handlu derywatami na dług państwowy w celach spekulacyjnych (nie ochronnych). To nie jest tylko moja idea.
Trzy lata temu Paul Volcker, były szef Fed (przed Alanem Greenspanem – chyba najbardziej szanowany ze wszystkich szefów Rezerwy Federalnej), obecnie kierujący Radą Odbudowy Gospodarczej przy prezydencie Baracku Obamie powiedział, że CDS (derywaty ubezpieczające od ryzyka niewypłacalności), oraz CDO (instrumenty pochodne bazujące na kredytach) „zbliżyły świat do katastrofy”. Tak, zbliżyły i nadal zbliżają. Wniosek jest prosty – rynki finansowe są zarówno zagrożeniem (bo rodzą kryzysy i inflację) jak i nadzieją (bo dzięki nim niektórzy mogą się obronić). problem w tym, że obronią się tylko nieliczni…
Zapraszam na zaprzyjaźniony ze mną portal: http://studioopinii.pl/
