Ekologia w płaszczu

Marcin BołtrykMarcin Bołtryk
opublikowano: 2015-08-12 22:00

AUTO DO FLOTY - testujemy VW e-Golf. Samochody elektryczne zazwyczaj wyglądają co najmniej dziwnie. E-Golf wygląda normalnie. Tylko dziwnie kosztuje.

Moda albo jakiś bliżej mi nie znany chwyt marketingowy lub też przekonanie, że elektryczny musi być inny powoduje, że samochodom elektrycznym ich twórcy nadają przedziwną aparycję.

Z niewiadomych powodów elektryczny samochód wygląda jak pojazd George’a Jetsona z kreskówki – to w najlepszym przypadku lub jak krzyżówka wózka golfowego z pralko-suszarką – to w gorszym. Oczywiście są wyjątki.

VW Golf na prąd. Zgoda nie spowoduje ani powstania sieci punktów szybkiego ładowania, ani nie przynagli rządzących do stworzenia systemu dopłat lub ulg. Jest drogi. Przynajmniej dwa razy droższy od spalinowego odpowiednika. Ale ma jedną zaletę, która niestety w Polsce jest wadą.

Chodzi o to, że VW e-Golf wygląda najnormalniej w świecie. Brak w nim stylistycznych nawiązań do odkurzaczy, czy innych kocich kuwet.

Poza kilkoma niebieskimi znaczkami i innym kształtem świateł do jazdy dziennej to najnormalniejszy w świecie Golf. Dotyczy to również walorów użytkowych. Auto jest w stu procentach kompaktem bez ograniczonej koniecznością instalacji akumulatorów przestrzeni.

Konkurencja? No cóż jest jej trochę. Np. Nissan Leaf ma podobne parametry z tym, że wygląda dziwniej. My dziś jednak proponujemy BMW i3. To auto od początku budowano z myślą o napędzie wyłącznie elektrycznym (nie ma spalinowego odpowiednika). Jest mniejsze od Golfa, ale przecież „elektryk” niemal z definicji (a przynajmniej na razie) jest autem miejskim.

Do BMW wsiądą tylko cztery osoby. Ale nie to czyni z Golfa i BMW przedstawicieli zupełnie innych gatunków. To nie jest też cena czy przynależność do różnych segmentów. E-Golf to auto na prąd, które nie „chwali” się swym napędem na lewo i prawo. BMW i3 to jeżdżąca manifestacja. Coś jak transparent „jestem trendy”, albo „jam na prąd”. W polskich warunkach to zaleta. Bo skoro już kupujesz takie auto

toś odważny i bogaty i pewnie chcesz coś z tego mieć. I masz – reklamę swego światopoglądu. Golf (i w polskich warunkach to wada) nie jest dostępny z „wydłużaczem zasięgu”, czyli spalinowym generatorem, doładowującym w razie potrzeby akumulatory. BMW to ma, czy raczej mieć może (kosztuje wtedy 174 000 zł czyli o ponad 20 tys. zł więcej niż wersja bez generatora).

I tu docieramy do sedna. Cena. Bez ulg, czy innych tego typu zachęt, po prostu zabija. Ani sporo niższe koszty eksploatacji (koszt przejechania 100 km to około 12 zł), ani niższe koszty serwisu, a już na pewno nie fakt bycia ekologicznym, nie przekonają Polaków do przesiadki w elektryka. Cena czyni cuda.

A w Polsce jest to szczególnie istotne. Do tego dochodzi „upośledzona” sieć punktów doładowań, skazująca użytkowników na wielogodzinne „tankowania”. Oczywiście auto elektryczne można ładować w nocy czy podczas pracy, ale i tak zasięg 190 km nie jest takim, który zapewnia komfort w kraju, gdzie na „awaryjne” ładowanie nie ma szans. Warto dodać, że ów maksymalny zasięg to tylko teoria. Wiele zależy od warunków atmosferycznych i stylu jazdy.

W niekorzystnych okolicznościach zasięg topnieje do 100-120 km. Zgadzam się. W mieście to wystarczy. Ale tylko tym, którzy nie zmieniają planów, albo tym, których stać na dwa auta. Dopóki elektryczna motoryzacja nie znajdzie się w kręgu zainteresowań ministerstw wszelakich RP, nie ma szans na zwiększenie sprzedaży takich aut, a tym samym szans na inwestora, który zbuduje kolejne punkty doładowań. I odwrotnie. Auto elektryczne pozostanie więc jeżdżącym transparentem, banerem czy manifestacją zamiast zostać realną miejską alternatywą transportową. A szkoda bo frajda z jazdy autem na prąd, jest trudna do opisania. A e-Golf jest tego najlepszym przykładem.