Nie podoba mi się euforia zakupów akcji spółek paliwowych i duża wstrzemięźliwość reszty rynku, połączona z brakiem fundamentalnych podstaw zwyżki.
Z Ameryki
Sierpień na giełdach amerykańskich zakończył się niewielkim spadkiem indeksów, ale ostatni tydzień przyniósł zyski, co biorąc pod uwagę okoliczności, jest nie lada wyczynem byków. Bardzo jednak ucierpiał dolar, który wraca do trendu spadkowego. Sytuacja waluty jest podobna, jak w roku 1987, kiedy w październiku nastąpiło załamanie dolara i krach na rynku akcji.
Cały miniony tydzień zdominowany był przez informacje o skutkach huraganu Katrina. Mimo kolejnego wzrostu cen ropy wpływ klęski żywiołowej na rynek akcji nie był duży. Ekonomiści ostrzegali, że w ciągu kilku kolejnych miesięcy inflacja wzrośnie, a skok cen benzyny może pogrążyć pobawione oszczędności i mocno zadłużone społeczeństwo amerykańskie. Na graczach nie robiło to jednak wrażenia. Po rynku zaczęła krążyła teoria, zgodnie z którą odbudowa Nowego Orleanu pomoże firmom biorącym w niej udział, a co za tym idzie, całej gospodarce. Poza tym Fed będzie musiał zaniechać dalszych podwyżek stóp, co dodatkowo wpłynie na poprawę koniunktury.
Być może zwiększona aktywność przy usuwaniu zniszczeń pomoże gospodarce USA, ale wątpię, by Fed, którego szef boi się przecież spekulantów, przestał podnosić stopy. Skutki huraganu zostaną w kilka miesięcy usunięte i gracze o nim zapomną. A przecież, jeśli indeksy nie spadały z obawy przed huraganem, to dlaczego miałyby rosnąć po naprawie zniszczeń? Nawiasem mówiąc to, co stało się w Nowym Orleanie było pokazem niekompetencji i braku umiejętności działania w trudnej sytuacji. Wynikałoby z tego, że dwie lub trzy podobne klęski występujące jednocześnie zniszczyłyby USA. Poglądowa lekcja dla terrorystów.
Rozpoczynający się tydzień nie będzie nasycony wydarzeniami. W poniedziałek (Dzień Pracy w USA) giełdy amerykańskie nie pracują, a i potem nie będzie zbyt wielu danych makroekonomicznych. W tej sytuacji wpływ na rynki mogą wywierać dalsze ruchy cen ropy. Lekceważenie ich wzrostu może się źle skończyć. Ostatnio pisał o tym Stephen Roach z Morgan Stanley. Przypominał, że podczas dwóch szoków naftowych w latach 70. stopa oszczędności Amerykanów wynosiła około 9,5 proc., w 1991 r. (wojna w Zatoce) około 7 proc., a teraz jest bliska zera. Do tego dochodzą jeszcze spekulacje na rynku nieruchomości, które dają Amerykanom złudne poczucie bogactwa. Ciekawe jest również to, że przed szokami w latach 70. wydatki gospodarstw domowych w USA gwałtownie wzrosły, dając w konsekwencji postawę do recesji. Sytuacja w tej chwili jest podobna.
Roach zwraca również uwagę na Chiny. W 2004 r. zużycie ropy na jednostkę PKB było tam dwa razy większe niż w krajach rozwiniętych, więc kraj ten jest szczególnie wrażliwy na wzrost cen. Co prawda Pekin nie przerzuca wszystkich kosztów wzrostu energii na użytkowników detalicznych, ale w ten sposób pogarsza sytuację budżetu. Poza tym jedna trzecia chińskiego eksportu idzie do USA, a jeśli amerykańscy konsumenci zaczną oszczędzać, to on się zmniejszy. Gdyby gospodarka Państwa Środka zwolniła, ucierpi Japonia i inne kraje azjatyckie, co spowoduje osłabienie całego świata.
Przy okazji warto też spojrzeć na Indonezję — jednego z ważnych producentów ropy. Spowodowany dużym wzrostem inflacji odpływ kapitałów z tego kraju został na razie zahamowany dzięki podniesieniu stóp procentowych do 9,5 proc. Ale jeśli spekulanci poczują krew, to zaatakują walutę indonezyjską, co może spowodować reakcję łańcuchową w innych krajach azjatyckich. Nie lekceważmy więc rynku ropy, mimo że na razie nie wywołał recesji. To prawda, że USA uruchomiły w zeszłym tygodniu strategiczne rezerwy tego surowca, ale przecież trzeba je będzie niedługo odbudować. Uruchomienie rezerw jest sensowne wtedy, kiedy mamy do czynienia z krótkotrwałym szokiem cenowym, a nie, gdy oczekujemy kontynuacji trendu wzrostowego. A na razie nie zanosi się na jego zmianę.
Podobno wrzesień jest tradycyjnie najgorszym miesiącem dla posiadaczy akcji — jedynym, który w całej historii przeważnie przynosił straty. Trudno powiedzieć, z czego to wynika, ale tak właśnie jest. Analitycy podejrzewają, że zła sława września powodowana jest przejściem z lata (z kosztownymi wakacjami i długimi słonecznymi dniami) w jesień, podczas której skutki finansowych ekscesów już nie przynoszą przyjemności, a krótkie dni i zapowiedź nadejścia zimy przygnębiają. Może tak i rzeczywiście jest, ale pamiętajmy: w tym roku żadna taka historyczna prawidłowość się nie sprawdzała. I to jest jedyna nadzieja dla byków.
Z Polski
Sierpień na rozwiniętych rynkach Eurolandu przyniósł, podobnie jak w USA, niewielkie spadki indeksów, ale w Europie Środkowej indeksy wzrosły (i to wyraźnie) czwarty miesiąc z rzędu. Wzrosty te nie mają nic wspólnego z fundamentami. Wręcz odwrotnie — te w Polsce są słabe, a w innych krajach Europy Środkowej wcale nie tak mocne, by mogły uzasadnić trwającą obecnie hossę. Nie o to jednak chodzi na rynkach finansowych. Giełdy już dawno przestały być barometrami gospodarki, co widać gołym okiem prawie na wszystkich rynkach (nie tylko na giełdach akcji). U nas indeksy prowadzone były do góry przez 4-5 spółek, najmocniej przez PKN i MOL. Mimo rekordowych poziomów indeksów i obrotów, trudno to nazwać hossą.
Popatrzmy na nasz rynek walutowy. Najmniejszego wpływu nie miały nań ani dane makro, ani odrzucenie przez Sejm weta prezydenta do ustawy o zwrocie podatku VAT w budownictwie. Duże wrażenie zrobiła za to decyzja RPP. Obniżając stopy procentowe i utrzymując łagodne nastawienie, Rada Polityki Pieniężnej w praktyce zapowiedziała, że jeszcze w tym roku nastąpią kolejne obniżki stóp. Dała w ten sposób hasło do kupowania obligacji, których cena powinna w oczekiwaniu na obniżki wzrastać (spadek rentowności oznacza wzrost ceny). To z kolei wzmocniło złotego, bo zagraniczni gracze, by kupić obligacje, muszą wymienić waluty. Być może jeszcze większy wpływ ma tu sytuacja w USA, gdzie szybko spada rentowność obligacji. Dla funduszy hedgingowych taka sytuacja to raj na ziemi. Rośnie ich apetyt na ryzyko, co widać nie tylko po wzmocnieniu się polskiej waluty, ale również w zachowaniu giełd krajów rozwijających się i innych walut Europy Środkowej. Poza tym osłabia to dolara, podnosząc kurs EUR/USD, a na umocnienie euro złoty zawsze reaguje wzmocnieniem do głównych walut światowych.
W ten sposób szansa na większe osłabienie złotego przed wyborami znikła. Polakom należy się więc ostrzeżenie: sytuacja po wyborach może się zmienić. Warto zauważyć, że perspektywy na przyszły rok są bardzo nieciekawe. Budżet będzie miał olbrzymie problemy, bo NBP w 2006 r. wpłaci doń mniej o 3,7 mld zł, około 1,6 mld zł będzie kosztował uchwalony przez Sejm (słusznie) zwrot VAT, a wydatki wzrosną o 15 mld zł z powodu waloryzacji rent i emeryt i wyższych wydatków związanych z obsługą długu zagranicznego. W sumie uszczerbek wyniesie 20 mld zł. Trudno oczekiwać, by to złotego nie osłabiło. Pamiętajmy również o drogiej ropie. Zapowiedzi utrzymania inflacji poniżej 2,5 proc. mogą się okazać mrzonką, jeśli cena surowca skoczy o następne kilkanaście lub kilkadziesiąt dolarów.
Ostatnie dane makro też nie mogły zachwycić. Co prawda PKB w drugim kwartale wzrósł o 2,8 proc., ale popyt krajowy skurczył się, a inwestycje wzrosły jedynie o 3,8 proc. To więcej niż jednoprocentowy wzrost w pierwszym kwartale, ale daleko do dwucyfrowego wzrostu, którym w zeszłym roku mamili nas ekonomiści. Ciekawe jest porównanie z Węgrami. Tam w pierwszym kwartale PKB wzrósł o 2,9 proc. (u nas 2,1), ale w drugim już o 4,1 proc. A najważniejsze, że inwestycje wzrosły tam o 9,4 proc. Bardzo słabo wyglądamy na tle bratanków...
Skoro widać, że nasza gospodarka ma spore problemy, a inflacja rośnie bardzo powoli, to nie można się dziwić Radzie Polityki Pieniężnej, która zgodnie z oczekiwaniami obniżyła stopy o 25 pkt baz. Uważam jednak, że popełniła ona błąd, zostawiając łagodne nastawienie. Tak mała obniżka niewiele gospodarce pomoże, a wywołane utrzymaniem łagodnego nastawienia oczekiwanie na następne może jej wręcz zaszkodzić. Dla mnie taka decyzja jest nieczytelna. Jeszcze bardziej nieczytelny jest komunikat po posiedzeniu, w którym RPP pisze, że oczekuje stopniowego przyspieszenia wzrostu PKB w drugiej połowie roku i utrzymania inflacji poniżej 2,5 proc. w najbliższych kwartałach. Skoro jest tak dobrze z gospodarką, a Leszek Balcerowicz, prezes NBP, twierdzi nawet, że nie mamy do czynienia ze spowolnieniem tempa rozwoju gospodarczego, to po co ryzykować utrzymanie łagodnego nastawienia, które zwabi zagranicznych spekulantów, wzmocni złotego i zaszkodzi eksportowi?
Naszej giełdzie, tak jak złotemu, nic nie jest jednak w stanie zaszkodzić. Drożejące surowce pchają indeksy do góry, bo rosną spółki surowcowe, które odpowiadają za 30 proc. indeksu WIG20. Tak samo zachowuje się węgierski BUX (tam cztery spółki odpowiadają za 90 proc. indeksu). Fundamentów pod tym wzrostem nie ma żadnych, ale ważny jest duży kapitał, a tego jest aż nadto. Nie podoba mi się jednak euforia zakupów akcji spółek paliwowych i duża wstrzemięźliwość reszty rynku w połączeniu z brakiem fundamentalnych podstaw zwyżki. Technicznych sygnałów sprzedaży co prawda ciągle nie widać, ale zachowałbym teraz dużą ostrożność.