Objazd premiera Kazimierza Marcinkiewicza po trzech stolicach Grupy Wyszehradzkiej stanowi przerywnik w pełnych napięcia starciach politycznych wokół budżetu. Po wstąpieniu Polski, Czech, Węgier i Słowacji do Unii Europejskiej dalszy sens istnienia owej struktury okazał się dyskusyjny.
Trafia się jednak okazja do merytorycznej, a nie tylko towarzyskiej „rewitalizacji”. Noworoczny kryzys gazowy zapalił alarmowe światełko całej UE, a czterem naszym państwom w szczególności. Polska, ze swoim uzależnieniem od Rosji w granicach 65 proc. zapotrzebowania na gaz, jest i tak w znacznie lepszej sytuacji pod względem dywersyfikacji źródeł. Uzależnienie Czech i Węgier to 75-79 proc., a cóż ma powiedzieć Słowacja ze wskaźnikiem... 100 proc. Rosyjskie kaprysy mocno odczuł również najbliższy sąsiad Grupy — mianowicie Austria, uzależniona w 56 proc. Sprawujący od 1 stycznia unijną prezydencję Austriacy nie bardzo mieli pomysł na jej lejtmotyw, a tu Gazprom podał go im na tacy.
Wczoraj Kazimierz Marcinkiewicz konferował z premierami Jirim Paroubkiem w Pradze i Ferencem Gyurcsanym w Budapeszcie, a dzisiaj spotyka się z Mikulasem Dzurindą w Bratysławie. Premier Słowacji to opoka Grupy Wyszehradzkiej, albowiem przetrwał już kilka składów kolegów z Polski, Czech i Węgier. Jako najbardziej doświadczony, sceptycznie podchodzi do przekształcania Wyszehradu w jakiś twór lobbystyczny wewnątrz UE, odmawia podpisywania wspólnych listów nowych państw członkowskich, sprzeciwia się ujednoliceniu stawek podatkowych. Nam zaś Dzurinda udostępnia rozwiązanie jego autorstwa — podatek liniowy. Według niego, na 19-procentowym liniowym PIT oraz innych podatkach w tejże wysokości budżet Słowacji już trzeci rok wychodzi bardzo dobrze.