O spółkach energetycznych mówi się w żargonie „utilities”, choć termin ten obejmuje wszystkie firmy świadczące usługi użyteczności publicznej. Na świecie inwestorzy garną się do utilities. Ale nie w Polsce.



— W innych krajach spółki typu utilites charakteryzują się stabilnymi przepływami finansowymi i stabilną dywidendą, na poziomie około 5-6 proc. wartości akcji. Polskie utilities przypominają swoich zagranicznych odpowiedników tylko z nazwy. Inwestorzy patrzą na nie jak na kasyno z niską szansą na wygraną — mówi Paweł Puchalski, szef działu analiz Domu Maklerskiego BZ WBK.
Dowodem na to, że polski szyld „utilities” inwestora już nie kusi, świadczy zjazd cen akcji giełdowych firm energetycznych. W ciągu ostatnich trzech lat papiery PGE, Tauronu i Energi, a także Enei i Bogdanki (choć tych dwóch firm w indeksie WIG20 już nie ma) straciły najwięcej w porównaniu z resztą największych firm na polskiej giełdzie.
Dlaczego? Bo w utilities ma być przewidywalnie i stabilnie. A nie jest.
Skok na nominał? Pamiętamy
— Jeśli chodzi o stabilność, to inwestorzy pamiętają plany ministra Krzysztofa Tchórzewskiego z 2016 r. — zauważa Paweł Puchalski.
Przypomnijmy: minister energii, nadzorujący państwowe firmy energetyczne, zapowiedziałwtedy operacje podwyższania wartości nominalnej w nadzorowanych przez siebie spółkach, co miałoby skutkować potężnymi podatkami. Podatki miały iść do budżetu państwa, czyli głównego akcjonariusza tych firm. W ramach pilotażu operacją taką przeprowadziła PGE, płacąc 100 mln zł podatku.
Rynek zinterpretował to jako skok na kasę — a notowania firm poleciały na łeb, na szyję. Bez zachwytu przyjął to ówczesny wicepremier i minister rozwoju Mateusz Morawiecki. W kuluarach opowiadano, że w trakcie zagranicznych spotkań, kiedy namawiał światowe firmy do inwestowania w Polsce, zbierał cięgi za zaskakujące ruchy giełdowe Krzysztofa Tchórzewskiego.
— Ten ruch pokazał, że w sektorze energetycznym inwestorzy muszą liczyć się z nadzwyczajną łatwością wyciągania przez skarb państwa gotówki, z pominięciem odpowiedniego wynagrodzenia również innych akcjonariuszy — podsumowuje Paweł Puchalski.
Obrazowo ujmuje to inny analityk, pragnący zachować anonimowość.
— Jest gorzej niż w Rosji. Tam akcjonariusz przynajmniej od początku wie, że trochę go okradają. Ale dywidendę dostaje, czyli coś z tej inwestycji ma — zauważa nasz rozmówca.
Bez dywidendy ani rusz
Brak dywidendy oznacza, że akcjonariusz polskiej spółki energetycznej ma niewiele. To drugi, po braku stabilności, straszak na inwestora. — Tauron i PGE już zapowiedziały, że wstrzymują wypłatę dywidend na kilka lat — przypomina Paweł Puchalski.
Bartłomiej Kubicki, analityk Societe Generale, zauważa przy tym, że np. dla Tauronu dywidenda nie byłaby wielkim wysiłkiem. Gdyby tylko chciał ją płacić.
— Osiągnięcie stopy dywidendy na poziomie 5 proc. oznaczałoby wydatek rzędu ledwie 200 mln zł. To mało w porównaniu z jego EBITDA [zysk operacyjny plus amortyzacja — red.], przekraczającą 3 mld zł, albo zadłużeniem przekraczającym 10 mld zł — podkreśla analityk.
Jego zdaniem, dywidenda poprawiłaby notowania Tauronu, a także sentyment do całego sektora.
— Inwestorom daleko dziś jednak do entuzjazmu, który był widoczny np. po ofercie publicznej Energi w 2013 r. To były czasy, kiedy energetyka płaciła jeszcze dywidendy — mówi Bartłomiej Kubicki.
Sprzedać, ale komu?
Jeden z naszych rozmówców, anonimowo, podkreśla, że ma wielu klientów, którzy chcieliby się pozbyć akcji polskich spółek energetycznych. O kupca jednak trudno.
— W rozmowach o firmach energetycznych często słychać „są tanie, ale…”, a potem inwestorzy wyliczają: ryzyko wysokich nakładów na inwestycje, ciągłe zmiany w zarządach, zmiany regulacyjne, a także spór Energi z inwestorami wiatrowymi. To wszystko źle wpływa na nastawienie do tych firm. Cieniem kładzie się też powracający co chwila temat inwestycji w elektrownię atomową, zwłaszcza w kontekście jej finansowania przez krajowe instytucje — wylicza Bartłomiej Kubicki.
Trudno też mieć nadzieję na lepszą przyszłość. Paweł Puchalski przypomina, że powoli zbliżamy się do deadline’ów, jeśli chodzi o unijne wymogi dotyczące udziału zielonych źródeł w całkowitej produkcji energii elektrycznej.
— Silny wzrost cen certyfikatów CO 2 też nie rokuje dobrze dla przyszłych wyników polskich spółek, które mają relatywnie „brudne” floty wytwórcze. A to oznacza, że spółki będą musiały dużo inwestować — dodaje Paweł Puchalski.
Czesi warci więcej
Nietrudno zauważyć, że za decyzjami, które odstraszają inwestorów od energetyki, stoi rząd. W ramach rządu sektor jest zaś nadzorowany przez Krzysztofa Tchórzewskiego, który poza tym ma też pod opieką paliwowe Orlen i Lotos, gazowy PGNiG i miedziowy KGHM.
W innych krajach firmy energetyczne też są najczęściej kontrolowane przez państwo. Tak jest np. w przypadku fińskiego Fortum, francuskiego EDF czy czeskiego CEZ-u. Nie przeszkadza im to jednak przyciągać inwestorów.
— Ciekawie wygląda porównanie PGE i czeskiego CEZ-u. Obie firmy są kontrolowane przez państwo i obie stoją przed perspektywą inwestowania w atom. Akcje CEZ-u są jednak więcej warte — wyceniane są przy wskaźniku EV/EBITDA na poziomie 7,5, podczas gdy dla PGE jest to tylko ok. 4 — zauważa Bartłomiej Kubicki. © Ⓟ
26 mld zł O tyle w trzy lata od pierwszej tury wyborów prezydenckich w Polsce spadła łączna kapitalizacja czterech państwowych spółek energetycznych.