Prezydent Niemiec powiedział na przykład, że „złożoność produktów finansowych i możliwość przeprowadzania transakcji z dźwignią finansową z bardzo małym udziałem kapitału własnego pozwoliły na wzrost potwora ... [w domyśle potwora rynków finansowych]. I dalej: „Ciągle czekam na jasne i głośne mea culpa. Jedyną dobrą rzeczą, która wynikła z tego kryzysu jest to, że dla każdej myślącej, odpowiedzialnej osoby w sektorze stało się oczywiste, iż międzynarodowe rynki finansowe przemieniły się w potwora, któremu trzeba pokazać, gdzie jest jego miejsce". Teraz powinienem zrobić chwilę przerwy i gdybym prowadził jakąś prelekcje to bym tak zrobił. Pewne jest, że odezwałyby się głosy oburzenia, pojawiłyby się określenia „socjalista", „lewak" itp. Takie zaszufladkowanie prezydenta Niemiec pomogłoby w odrzuceniu z pogardą jego twierdzeń.
Ostatnie zdania spełniały w tym tekście rolę przerwy w prelekcji. Jestem pewien, że niektórych z Czytelników swędzą palce i już przymierzają się do surowego ocenienia prezydenta Niemiec. Oczywiście myślę o tych Czytelnikach, którzy nie pamiętają lub nie wiedzą, kto to jest (a raczej był) Horst Köhler. No cóż, pora zadać cios. Otóż obecny prezydent Niemiec nie jest prezydentem, jakiego znamy z Polski. Nie ma nic wspólnego z Lechem Wałęsą, Aleksandrem Kwaśniewskim, czy Lechem Kaczyńskim. Horst Köhler był w końcu XX wielu prezesem EBOR, a w latach 2000 - 2004 szefował Międzynarodowemu Funduszowi Walutowemu. Poza tym nie jest członkiem socjaldemokratycznej SPD - należy do CDU. Takiemu człowiekowi nie można zarzucić, że krytykując rynki finansowe nie wie, co mówi, czy że kieruje się ideologią. Jego wypowiedzi można porównać z sytuacją, w której profesor Leszek Balcerowicz będąc prezydentem Polski i zawetowałby ustawę wprowadzającą podatek liniowy (oczywiście uważam, że słusznie by zrobił .
Köhler według mnie ma rację. Jest w grupie tych, nielicznych ekonomistów, którzy nie zamykają oczu na to, co dzieje się na rynkach finansowych. Po prostu powiedział, że król jest nagi. Odegrał rolę dziecka, ale czy został usłyszany? U nas, w Polsce nie bardzo. W poprzednim komentarzu pisałem o „dodaizacji" życia w Polsce. Należałoby do tego jeszcze dodać, że ten proces dotyka też informacji docierających z gospodarki. Kogo interesują wypowiedzi kogoś, kto odgrywa rolę kanarka w kopalni, jeśli jeszcze wielkiego problemu nie widać? Media rzucają się na takie informacje wtedy, kiedy kryzys jest już dobrze widoczny. Wiem o czym mówię, bo sam rolę kanarka od czasu do czasu odgrywam . Mam niestety taką właściwość, że zagrożenia dla rynków widzę często z 2-3 letnim wyprzedzeniem.
A tymczasem Titanic dalej płynie z grającą ciągle orkiestrą. Ostatnio wszyscy rzucili się na temat: droga ropa. Można o tym rzeczywiście mnóstwo napisać. Ja tylko przypomnę to, o czym już pisałem w „Parkiecie". Skala wzrostu cen nie ma nic wspólnego z klasyczną ekonomią, gdzie o cenie decydują relacje na linii popyt - podaż. Teraz o szybkości wzrostu lub spadku ceny decyduje „trzeci element", czyli fundusze inwestycyjne. Wiem, że ta teza jest gwałtownie zwalczana przez część społeczności analityczno-ekonomicznej, ale ceny baryłki od początku lat osiemdziesiątych XX wieku do 2002 roku oscylowały pomiędzy 10 a 30 dolarów. Od 2002 do 2008 roku ropa zdrożała jednak aż o oszałamiające 550 procent. A przecież relacje między podażą, a popytem były dokładnie takie same jak na przykład w latach 1986-1992, kiedy cena ropy trzymała się blisko poziomu 20 USD za baryłkę. Międzynarodowa Agencja Energii informuje, że w 2002 roku popyt na ropę wynosił około 78 mln baryłek dziennie, a w 2008 około 87 milionów. Popyt wzrósł (podaż też) o nieco ponad 10 procent, a ceny o 500 procent. Nic dziwnego, że rozsądne analizy mówią o usprawiedliwionej fundamentalnie cenie ropy w okolicach 60-70 USD za baryłkę. Przecież wzrost ceny o 200 procent przy wzroście popytu o 10 procent jest naprawdę wystarczający.
Przez media przetoczyła się ostatnio dyskusja na temat akcyzy na paliwa. Wywołał ja Nicolas Sarkozy, prezydent Francji, który chce przeforsować możliwość obniżenia w Unii Europejskiej stawki VAT na paliwa. Jednak zgodzić się na taki ruch musiałaby wszystkie państwa, więc zapewne do takiej obniżki nie dojdzie. Na pozór wydaje się to dziwne - dlaczego jakieś państwo nie chciałoby się zgodzić na dopuszczenie możliwości obniżenia podatku VAT? Jeśli się jednak nad tym przez chwilę zastanowić to już takie bardzo dziwne nie jest. Mówiąc „Unia nie pozwala" stawia się mur, którego żadne siły polityczne ani społeczne nie są w stanie przebić. Jeśli Unia zezwoli na obniżkę to w większości państw UE politycy i wyborcy wymuszą taką obniżkę. A przecież VAT od sprzedaży paliw to w wielu krajach bardzo istotny składnik przychodów budżetu. Również u nas, Ministerstwo Finansów nie chce się zgodzić na obniżkę akcyzy właśnie z tego powodu.
Przy okazji można prześledzić jak głośno przez wielu ekonomistów wyrażana wiara w działanie krzywej Laffera nie znajduje przełożenia na praktykę. Dla przypomnienia i w dużym uproszczeniu: według Arthura Laffera istnieje możliwość zwiększenia wpływów podatkowych poprzez obniżenie stopy opodatkowania. Nasi rodzimi neoliberałowie święcie w tę teorię wierzą podpierając się nią szczególnie wtedy, kiedy mówią o podatku liniowym. Krzywą Laffera noblista Joseph E. Stiglitz nazywa „teorią nabazgraną na kawiarnianej serwetce" i pewnie ma rację. Gdyby było inaczej i ministerstwa finansów w różnych krajach wierzyły w zbawczy wpływ obniżenia olbrzymich przecież podatków (w Polsce do blisko 2/3 ceny) narzuconych na paliwa to przecież z przyjemnością by stawki tych podatków obniżyły. Nie obniżają, bo nie wierzą, że niższa cena doprowadzi do wzrostu popytu, który co najmniej wyrówna, jeśli nie zwiększy przychody z podatku VAT czy akcyzy.
Surowce drożeją (chociaż mam wrażenie, że umacniający się dolar może je trochę przecenić), a mądrzy politycy - ekonomiści ostrzegają, że tak dalej być nie może Ostatnio nawet Paul Volcker (bardzo poważany szef Fed w latach 1979 - 87) ostrzegł, że jeśli w ciągu ostatnich 20 lat wydarzyło się 5 poważnych kryzysów to sygnalizuje, że coś fundamentalnego w systemie szwankuje. Tyle tylko, że nic za tymi ostrzeżeniami nie idzie. Czym bowiem jest śledztwo przeprowadzane przez Commodity Futures Trading Commission (CFTC), która ma podjąć działania zmierzające do zmniejszenia wpływu spekulacji na rynki surowcowe, jak nie mydleniem oczu? Kolejny raz dochodzę do wniosku, że do reformy globalnego rynku finansowego dojdzie dopiero po olbrzymim kryzysie. Jeśli tak, to nie można się dziwić, że wszyscy chcą, żeby się wydarzył jak najpóźniej, najlepiej wtedy, kiedy ich już na świecie nie będzie...
