Jeśli wygra McCain, to spora część inwestorów się ucieszy, bo ma on niezłomnie neoliberalne przekonania. Gdyby wygrał Obama, to nic istotnego się nie wydarzy, bo przecież wszystkie sondaże dawały mu zwycięstwo, więc rynki się z tym oswoiły.
Nie ukrywam, że cała moja sympatia jest po stronie Obamy. Nie dlatego, że wiem, co ta prezydentura może przynieść, bo jestem realistą. Nikt nie wie, co z retoryki przedwyborczej zostanie tak naprawdę zrealizowane.
Uważam jednak, że Obama daje przynajmniej szansę na zmianę. Na wyjście z neoliberalno-neokonserwatywnej twierdzy. W zasadzie może nawet na zrobienie w jej murach niewielkiego wyłomu. Niewielkiego, bo Obama rewolucjonistą nie jest, a ci komentatorzy, którzy określają go mianem "socjalisty", doprawdy nie wiedzą, co mówią.
Wygrana okopanych w twierdzy "neokonów" McCain i Sary Palin byłaby w dłuższym terminie przegraną USA i całego świata. Może jednak mocarstwo, którego rola będzie się szybko zmniejszała, zasługuje na prezydenturę weterana wojny wietnamskiej i kreacjonistki? Byłby to taki ładny akcent w końcu pewnego przedstawienia.