Obu wysokim układającym się, pardon, zawzięcie walczącym stronom na razie udało się zgodnie ustalić jedynie odpowiedzialnych za brak postępu w konstruowaniu rządu. Hipotetyczni prezydenci i premierzy z Platformy Obywatelskiej oraz Prawa i Sprawiedliwości wspólnie kierują oskarżycielski palec w stronę tych, którzy zgodnie ze swymi uprawnieniami wyznaczali terminy wyborów — czyli prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego oraz marszałka Sejmu (i zarazem kandydata na prezydenta) Włodzimierza Cimoszewicza.
Przypomnijmy, jakie terminy wyborów do parlamentu miał do dyspozycji prezydent: 25 września, 2 października, 9 października lub 16 października. Z kolei marszałek mógł wyznaczyć wybory prezydenckie (pierwszą turę) w cztery niedziele: 18 września, 25 września, 2 października lub 9 października. Na pierwszy rzut oka kombinacji wiele, ale gdy się uwzględni jeszcze drugą turę prezydencką, to pole manewru bardzo się zawęża. Teoretycznie najłatwiejsze połączenie wyborów parlamentarnych i prezydenckich jest nadal w Polsce nierealne z powodów prozaicznych — ze względu na wydolność i wytrzymałość fizyczną ćwierć miliona ludzi z obwodowych komisji wyborczych, ręcznie liczących w nocy krzyżyki na kartach do głosowania.
Wczoraj kandydat Donald Tusk postawił nieco skorygowaną tezę kalendarzową — że za nieszczęśliwe nałożenie się wyborów odpowiada Aleksander Kwaśniewski oraz większość poprzedniego Sejmu. To już brzmi bardziej prawdziwie, z tym że należałoby odwrócić kolejność — to odchodzący parlament nie był zdolny do nowelizacji wyborczych ustaw, uwzględniającej przypadającą planowo co 20 lat terminową kolizję. A tak naprawdę winny jest Sojusz Lewicy Demokratycznej, który wiosną odmówił poparcia wniosku o skrócenie kadencji Sejmu. Pisaliśmy już o tym wielokrotnie, ale w kontekście pytania postawionego w tytule wypada napisać raz jeszcze.