Już 3 listopada Amerykanie pójdą do urn (albo zagłosują korespondencyjnie), aby wybrać prezydenta, wszystkich członków Izby Reprezentantów i 35 senatorów. Zdecydowanym faworytem sondaży jest demokrata Joe Biden, który prowadzi różnicą 8-12 pkt proc. nad republikaninem Donaldem Trumpem. To jednak nie oznacza, że wynik amerykańskich wyborów jest rozstrzygnięty.



Po pierwsze, w Stanach Zjednoczonych nie liczy się suma głosów wyborców, tylko liczba głosów na Kolegium Elektorów, zależna od rozkładu poparcia w poszczególnych stanach. Po drugie, cztery lata temu sondaże jednoznacznie dawały zwycięstwo Hillary Clinton, która co prawda zdobyła więcej głosów w skali całego kraju, ale wybory jednoznacznie i bezapelacyjnie przegrała. Zatem w ocenie szans obu kandydatów należy zachować daleko idącą powściągliwość.
Analitycy z Wall Street mówią, że wynik listopadowej elekcji powinien być neutralny z punktu widzenia amerykańskiego rynku akcji. Wychodzą oni z założenia, że Joe Biden nie wprowadzi w życie swoich szkodliwych pomysłów gospodarczych (tj. podwyżek podatków dla korporacji i drakońskiego opodatkowani zysków kapitałowych) oraz doprowadzi do deeskalacji wojny ekonomicznej z Chinami.
Natomiast reelekcja Donalda Trumpa zmieni jeszcze mniej. Nawet jeśli republikanom uda się obronić Biały Dom, to zapewne nie uzyskają większości w Izbie Reprezentantów i mogą też stracić przewagę w Senacie. W takiej konfiguracji o jakichkolwiek reformach gospodarczych będzie można zapomnieć. Prezydentowi pozostanie głównie polityka zagraniczna, w tym zwłaszcza kwestia Chin. Ponadto niezależnie od tego, kto zasiądzie w Gabinecie Owalnym, niemal na pewno kontynuowana będzie polityka gigantycznych deficytów budżetowych oraz ultraniskich stóp procentowych.
Co podpowiada statystyka
Do sprawy można też podejść na podstawie analogii. Tegoroczne wybory prezydenckie w USA będą 19. takim wydarzeniem po 1945 r. Przez chwilę załóżmy, że sondaże mają rację i faktycznie to demokrata zmieni republikanina już po pierwszej kadencji. Do tej pory z taką sytuacją po II wojnie światowej mieliśmy do czynienia tylko dwa razy. W roku 1976, gdy Gerald Ford uległ Jimmy’emu Carterowi, oraz w 1992, gdy Bill Clinton sensacyjnie pokonał George’a H.W. Busha.
Dwa przypadki to trochę za mało, aby badać zachowanie rynku. Podobnie jak sytuacje, gdy urzędującemu prezydentowi nie uda się uzyskać reelekcji. Przez ostatnie 88 lat taka sytuacja w USA przydarzyła się tylko trzykrotnie. Do powyższych dwóch przypadków dochodzi jeszcze sytuacja zamordowanego Johna Kennedy’ego, który z przyczyn oczywistych nie mógł stanąć w wyborcze szranki (pomijamy Harry’ego Trumana, który nie ubiegał się o reelekcję). Zatem przyjrzyjmy się okresom, gdy Amerykanie zamieniali w Białym Domu republikanina na demokratę.
Współczesna historia oferuje cztery takie wydarzenia, generalnie niezbyt korzystne dla rynku akcji w samym roku wyborczym. Co prawda na wyniki negatywnie rzutuje fatalny 2008 r. (gdy S&P500 spadł aż o 38,5 proc.), ale średnia jest nie najlepsza i wynosi -4,5 proc. Lepiej jest za to w roku powyborczym. Po zmianie prezydenta z republikanina na demokratę pierwszy rok prezydentury tego drugiego był zwykle korzystny dla amerykańskich akcji, przynosząc średnią stopę zwrotu w wysokości 10,5 proc. Co ciekawe, taki wynik pokrywa się ze scenariuszem bazowym wielu analityków liczących, że odbudowa korporacyjnych zysków w połączeniu z jakimś nowym „pakietem stymulacyjnym” wspierającym bieżącą koniunkturę gospodarczą przyczynisię do kontynuacji hossy na Wall Street. Stąd też zapewne wielu inwestorów nie obawia się zwycięstwa Joego Bidena, pomimo licznych sygnałów alarmowych związanych z jego prezydenturą.
A co, jeśli wygra Trump?
Z wielu względów nie należy jeszcze skreślać szans obecnego prezydenta. Za sprawą kontrowersyjnych wypowiedzi i nieszablonowego stylu komunikacji Donald Trump ma przeciwko sobie większość amerykańskich mediów, już nawet nieukrywających swoich lewicowych sympatii. W rzeczywistości jednak szanse Donalda Trumpa nie stoją aż tak nisko, jak by to wynikało z sondaży (abstrahując od ich wiarygodności).
Żaden z kandydatów nie może być pewien swego wyniku w sześciu dużych stanach (m.in. w Teksasie i na Florydzie), które łącznie zapewniają niemal jedną czwartą głosów elektorskich. W tych stanach wszystko może się rozstrzygnąć dopiero w „dogrywce”, gdy sądy będą decydowały np. o ważności głosów oddanych korespondencyjnie. Dlatego na wszelki wypadek warto sprawdzić, jak w przeszłości rynek akcji reagował na reelekcję urzędującego prezydenta. Tu wyniki są dość optymistyczne. Średnia stopa zwrotu w roku wyborczym wynosiła 9,3 oraz 9,7 proc. w roku powyborczym. Jeśli w statystykach pominiemy rok 1948 (ówczesny prezydent Harry Truman formalnie ubiegał się wtedy o pierwszą kadencję po tym, jak zastąpił na urzędzie F.D. Roosevelta), to rok z reelekcją prezydenta USA ani razu nie przyniósł spadku indeksu S&P500.Spróbujmy jednak zawęzić listę przypadków tylko do takich, w których drugą kadencję uzyskuje republikanin. Po 1945 r. we wszystkich pięciu takich przypadkach amerykańskie akcje kończyły rok wyborczy na plusie, ze średnim wynikiem +8,2 proc. Gorzej było w roku następnym.
Pierwszy rok drugiej kadencji republikanina przynosił średnią stopę zwrotu rzędu 5 proc., przy dwóch przypadkach wyraźnej przeceny akcji. Te wyniki wpisują się w schemat tzw. cyklu prezydenckiego w Stanach Zjednoczonych. Inwestorzy już dawno odkryli, że przez ostatnie sto lat pierwszy rok kadencji urzędującego prezydenta jest zwykle przeciętny dla rynku akcji, a po nim następuje jeszcze gorszy rok drugi. Najlepszy jest z kolei rok trzeci, gdy sprawujący władzę polityk przechodzi w „tryb wyborczy”, prowadząc politykę może i krótkowzroczną, ale zwykle sprzyjającą wycenom akcji. Wyniki Donalda Trumpa osiągnięte na tym polu zasadniczo wpisują się w ten schemat: w drugim roku jego prezydentury S&P500 stracił 6,2 proc., a w trzecim urósł aż o 28,9 proc.
Pamiętajmy jednak, aby te wszystkie polityczno-statystyczne rozważania nie zasłoniły nam prawdziwego sternika giełdowych indeksów. Przez ostatnie sto lat wszelkie wybory amerykańskich inwestorów wygrywał tylko jeden kandydat: Mr. EPS. Jeśli zyski spółek przypadające na jedną akcję (czyli właśnie EPS) będą rosły w dostatecznie szybkim tempie, to rynek zapewne pójdzie w górę. Jeśli jednak inwestorzy zostaną rozczarowani korporacyjnymi wynikami, to prawdopodobnie żaden prezydent nie uratuje rynku przed spadkami.