Naturalnie dotyczy to nie samych działań wojennych w Ukrainie, lecz objętych pomocową ustawą skutków społecznych wiążących się z uchodzeniem milionowej rzeszy spod rosyjskich bomb. Jakiś hipotetyczny termin trzeba było wpisać, chociaż oczywiście jest on księżycowy. Nikt nie wie, co siedzi w głowie zbrodniczego cara Władimira Putina. Na razie coraz bardziej krystalizuje się zmiana taktyki armii Rosji, wymuszona niepowodzeniem wojny błyskawicznej. Agresorzy obecnie zamierzają okrążyć Kijów oraz inne największe miasta, aby wziąć stolicę ostrzałem i bombami, głodem, brakiem energii, lekarstw, etc. Trudno uniknąć skojarzeń, że Kreml faktycznie odwraca całą tradycję Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, czyli bruka radziecką/rosyjską świętość i zamienia legendę heroicznej obrony w czarną kartę agresji. Niemiecka blokada Leningradu 1941-44 trwała 900 dni, blisko 2,5 roku, jej skutkiem zaś było 1,5 miliona ofiar zmarłych z głodu i zimna. Współcześnie aż taka tragedia na szczęście nie jest możliwa, ale plan zdobycia Kijowa opiera się na podobnym założeniu.
Napaść Rosji na Ukrainę wywołuje bardzo wiele odniesień historycznych, również świeższych niż z drugiej wojny światowej. 12 marca obchodzimy 23. rocznicę formalnego przystąpienia Polski – razem z Czechami i Węgrami, wtedy bez Słowacji – do Organizacji Traktatu Północnoatlantyckiego. Dwa tygodnie po naszej akcesji, dokładnie 24 marca 1999 r., rozpoczęła się – ale na szczęście jeszcze bez udziału nowych członków – trwająca trzy miesiące operacja lotnicza NATO w rozpadającej się Federalnej Republice Jugosławii. Jej celem było doprowadzenie do zakończenia tam zbrodniczych czystek etnicznych oraz wręcz wymuszenie procesu demokratyzacji. Po fiasku dyplomacji, NATO zdecydowało się na „pierwszą w historii wojnę o prawa człowieka”. Nie miała ona autoryzacji Organizacji Narodów Zjednoczonych ani też jakiegokolwiek umocowania w art. 5 traktatu waszyngtońskiego, bo przecież nie zostało zaatakowane żadne państwo sojuszu. Przez 11 tygodni trwały regularne bombardowania m.in. wrażego Belgradu, teoretycznie punktowe na obiekty militarne, ale praktycznie również na cele cywilne. Naloty przerwano 10 czerwca 1999 r. po podpisaniu porozumienia o wycofywaniu wojsk jugosłowiańskich z Kosowa. W sumie zginęło ponad 3 tys. osób, w tym 89 dzieci.

Przypominam fakty i szokujące liczby sprzed 23 lat nieprzypadkowo. Oczywiście nie dlatego, że powracanie do tamtych wydarzeń jest od lat ulubionym wątkiem Władimira Putina. Niestety, to brutalne, obiektywne i gołe fakty. Bardziej chodzi mi o kontekst wciąż powtarzanych przez prezydenta Wołodymyra Zełenskiego błagań o rozpięcie przez NATO lotniczego parasola ochronnego nad Ukrainą, bo na lądzie obrońcy powinni dać sobie radę. Odpowiedź świata Zachodu jest negatywna, albowiem nieunikniona konfrontacja bojowa samolotów NATO i Rosji mogłaby mieć skutki naprawdę nieobliczalne. Naturalne pytanie brzmi – a czemuż to w 1999 r. sojusz nie miał żadnych obaw wobec powietrznych starć z lichym sprzętowo, ale walecznym lotnictwem jugosłowiańskim. Odpowiedzią jest drobiazg – otóż ani władze rozpadającej się federacji, ani samej Serbii nie miały dostępu do kodów atomowych. Zapisaną w tytule doktrynę realizuje zarówno obecnie Rosja, jak też przez 73 lata swoich dziejów NATO…