Lenistwo motorem postępu

Karolina Guzińska, Agnieszka Ostojska
opublikowano: 2003-02-07 00:00

Wynalazek jest sprzeczny ze zdrowym rozsądkiem, dotychczasową wiedzą i praktyką. Polacy są dobrymi wynalzacami. Z międzynarodowych wystaw wracają obwieszeni medalami.

„Puls Biznesu”: Warto być wynalazcą?

Doktor Jerzy Polaczek, sekretarz generalny Stowarzyszenia Polskich Wynalazców i Racjonalizatorów: — Pewnie. Wynalazca tworzy podstawy konkurencyjności gospodarki.

- A można na wynalazkach zarobić?

— Można. I to łatwo. Jest tylko jeden warunek...

- Jaki?

— Mówi się: „Potrzeba jest matką wynalazków” — trzeba tylko słuchać matki i wynajdywać rzeczy potrzebne. Zarobić mogą ci, których wynalazki są przydatne. Niektóre innowacje znajdują zastosowanie dopiero po wielu latach. Edison — zanim zaczął zarabiać pieniądze na wynalazkach — długie lata żył skromnie.

- A czego teraz ludzie potrzebują?

— Wystarczy pójść do supermarketu i zobaczyć, co kupują. To pierwsze źródło natchnienia dla wynalazcy.

- Supermarket?

— I gazety czy telewizja... Trzeba wymyślić coś lepszego — i tańszego — niż to, co się cieszy popytem. W chemii, w której siedzę, odkryto jakieś 10 mln związków, ale chyba niewiele ponad tysiąc znalazło zastosowanie. Resztę „wynaleziono” sobie a muzom. Może kiedyś się przydadzą...

- Wynalazek, który trafił w dziesiątkę... Jak duże to pieniądze?

— Wynalazcy zazwyczaj dostają kilka procent przychodów do podziału. Czyli licencja sprzedana za 10 mln zł może przynieść twórcom do miliona złotych zysku.

- Z jednorazowej sprzedaży czy z tantiem?

— Zależy od umowy. Zwykle jednak wynalazcy żyją z „tantiem”, które w wynalazczości nazywają się po angielsku royalties. Wówczas zależy im również, aby produkt ulepszać, modyfikować. Pełna symbioza.

- Zna Pan ludzi, którzy dobrze żyją tylko z wynalazków?

— Wielu. To przede wszystkim ci, którzy utworzyli firmy innowacyjne, by tam stosować swe wynalazki. Ale również wielu pracowników naukowych. W Polsce własną firmę otworzył m.in. dr Wojciech Nawrot, pracujący kiedyś w Wojskowej Akademii Technicznej. Opracował unikatowy system osuszania zawilgoconych budowli: metodę sprzeczną ze zdrowym rozsądkiem. Bo trzeba czekać, aż mur się zawilgoci. Wtedy Wojtek wierci w nim otworki i wstrzykuje magiczną substancję wchłaniającą wilgoć i uszczelniającą naczynia włoskowate. Oczywiście wszystko to lekko uprościłem...

- Dobre dla Wenecji... A w Polsce znajdują się chętni?

— W kraju osuszono tak ponad 1000 budynków.

- Którzy wynalazcy najbardziej przyczyniają się do postępu?

— Niezależni. Bo jeśli ktoś pracuje w instytucie naukowym czy koncernie, ograniczają go dyrektywy kierownictwa. I nigdy nie rozwinie wyobraźni bez ograniczeń. Kamienie milowe w rozwoju cywilizacji to wynalazki ludzi niezwiązanych stosunkiem pracy, dokonujących odkryć bez skrępowania formalnego. Jak Edison, Siemens czy Marconi.

- Czy wynalazca jest dobrym menedżerem?

— Różnie bywa... Taki przykład: profesor Rosiak z Łodzi wymyślił żel opatrunkowy. I znalazł młodego menedżera, który się fachowo wynalazkiem zajął. Zaczęli wytwarzać żel, uzyskali dopuszczenia w Niemczech, na Węgrzech... Profesorowi, choć nie pracował przy produkcji, menedżer płacił procent od obrotu. I to całkiem niezły, bo produkcja rosła.

- Co to znaczy być wynalazcą? Czy są ku temu jakieś predyspozycje psychiczne? Wykształcenie?

— Senator Fischer z Niemiec — teraz już staruszek — zrobił olbrzymi majątek na tzw. kołkach Fischera (Fischers Dübels). Wynalazł je jeszcze przed wojną... To dziecinnie prosty pomysł, ale genialny. Jak chcecie powiesić obrazek, to bierzecie młotek i próbujecie wbijać gwóźdź w ścianę. I kończy się zwykle tragicznie... Albo wiercicie otwór w ścianie, wkładacie tam drewienko i wkręcacie weń śruby. Fischer zastąpił drewienko rurką z gumy, później z tworzywa sztucznego. Siła rozpierająca rurkę jest tak duża, że tej śruby nikt nie wyrwie. Można ją tylko wykręcić.

- A później został senatorem?

— Tak. Zarobił bardzo dużo pieniędzy, ludzie się z nim liczyli. Całą fortunę wydał na inne wynalazki, bardziej ambitne. Ale zarobił tylko na kołkach. Kiedyś opowiadał mi z dumą, że kiedy był w Azji, znalazł podróbki swoich kołków. Tak doskonałe, że nawet miały wybite jego znak firmowy.

- W takim razie, co czyni człowieka wynalazcą?

— Żądza poznania. Trzeba też lubić ułatwiać sobie życie. Sobie i innym.

- Lenistwo?

— To motor postępu. Wynalazca koła działał z intencją ułatwienia sobie życia.

- Jaka jest różnica między wynalazcą a naukowcem?

— Naukowiec interesuje się budową świata. Bada tajemnice natury, ale nie zawsze stara się je wykorzystać do celów praktycznych. Jemu wystarczy, że odkryje gwiazdę i nazwie swoim nazwiskiem. Albo ułoży nowe równanie różniczkowe. Kiedyś w Polsce istniał Komitet Nauki i Techniki, złożony i z naukowców, i z inżynierów. Stwarzało to szansę wykorzystania odkryć naukowych. Teraz działa Komitet Badań Naukowych, grupujący jedynie naukowców, którym bardziej zależy, by ich pracę opublikowało amerykańskie czasopismo specjalistyczne, niż by ktoś zastosował ich pomysł w praktyce. Ba, naukowcy wstydzą się przyznać, że na koncie mają patent. To niemodne. W PAN naukowców wynalazców w pewnym stopniu się dyskryminuje. Bo nie tworzą nauki przez wielkie N, lecz — z „niskich pobudek” — wykorzystują naukę do celów przyziemnych...

- Chęć zysku jest niską pobudką?

— W cudzysłowie. Naukowiec może być wynalazcą, bo ma dostęp do wiedzy. Ale aby być wynalazcą nie trzeba być naukowcem. Wystarczy wpaść na nowy pomysł, odbiegający od tego, co już istnieje.

- Czy Polacy jako naród są pomysłowi, innowacyjni?

— Tak. Jeżdżę z naszymi wynalazcami na wystawy międzynarodowe — i robimy furorę! To, że przywozimy olbrzymią liczbę medali, nie jest wynikiem układów czy znajomości.

- A co ostatnio nagrodzono?

— Na Międzynarodowej Wystawie Wynalazków, Nowych Technik i Wyrobów w Genewie prezentowaliśmy tuzin wynalazków: 5 zdobyło medale złote, 5 srebrne a 2 brązowe. Złoto dostały m.in. Wojskowa Akademia Techniczna za mikrolasery, a Politechnika Krakowska za metodę przerobu zużytych butelek z PET do wyrobów proekologicznych.

- A Pan? Co Pan wynalazł?

— Jestem chemikiem i moje wynalazki są mniej spektakularne... Ostatnie dwa powstały na zamówienie niemieckiej firmy. Zgłosiliśmy je już do opatentowania — tylko w Niemczech. Dotyczą sposobu wytwarzania antrachinonu — surowca do barwników. Niemiecka firma, dla której pracuję, zleca wiele prac w Polsce. Nie są zainteresowani wielkimi odkryciami naukowymi. Ale chcą wynalazków, które umożliwią większy zbyt ich produktom.

- Dlaczego tylko w Niemczech?

— Bo w Polsce mało kto jest zainteresowany unowocześnianiem przemysłu chemicznego. Szkoda, bo u nas obowiązuje łatwiejsza procedura: by opatentować wynalazek, wystarczy pójść do Urzędu Patentowego. W Niemczech jako obcokrajowiec musiałbym wynająć rzecznika patentowego. A ten tylko za otwarcie segregatora bierze 1 tys. euro! Dlatego moje wynalazki zgłaszają do opatentowania firmy, dla których pracuję.

- Zna Pan przypadki, kiedy polski wynalazek odrzucono w kraju, a przyjęto z otwartymi ramionami na Zachodzie?

— Polski Urząd Patentowy działa powoli, ale sprawnie i nie odrzuca wynalazków. Gorzej z ich wprowadzaniem w życie. W socjalizmie był plan, który należało wykonać, a urozmaicenia — w razie niewypału — mogły ściągnąć kłopoty. Zwłaszcza na dyrekcję. Dzisiaj ryzyko spada na tego, kto wykłada pieniądze. Jeżeli wynalazca ma coś, na co na pewno znajdzie się zbyt, to zdobędzie kapitał. I w tym tkwi problem.

- Przykład?

— Wszyscy, którym się udało. Ale na 95 proc. wynalazków zbytu się nie znajdzie. Wielu uważa swoje wynalazki za genialne. A w konfrontacji z rzeczywistością... Nie podbije się rynku 21. gatunkiem margaryny...

- Czy wynalazcy mogą liczyć na pomoc państwa?

— Ograniczoną. KBN finansuje — ale tylko badania naukowe. A wynalazki są czasem sprzeczne z nauką. Bo jeżeli coś wynika ze stanu wiedzy, to nie można tego opatentować. To nie wynalazek. Wynalazczość polega na wpadnięciu na pomysł — jak z tym osuszaniem muru. Niemniej otrzymujemy pomoc finansową na promocję naszych wynalazków z KBN-u, z Ministerstwa Gospodarki.

- A zatem na drodze wynalazców leżą raczej przeszkody finansowe niż proceduralne kłody, rzucane przez państwowe urzędy?

— Aż tak dobrze nie jest. Mamy masę korupcjogennych przepisów. Jeżeli np. urzędnik może wydać rocznie 100 licencji, a jest 1000 kandydatów... Ciekawe, jakie są kryteria wyboru, prawda? Pocieszeniem może być jedynie to, że da się znaleźć kraje, w których korupcja pozostaje o wiele większa. Rosja, Indie, Bułgaria... Ale podstawową przeszkodą jest strach przed ryzykiem. Często wynalazca pracuje w firmie na tzw. ciepłej posadzie. Boi się zaryzykować i rozpocząć produkcję na własną rękę, zwłaszcza gdy nie ma pojęcia o dystrybucji, zbycie, marketingu. Kiedyś w instytucie, w którym pracuję, produkowaliśmy krem. Dobry, hypoalergiczny. Lecz nie mieliśmy żadnych szans na sukces — aby wstawić produkt na półkę supermarketu, trzeba olbrzymich pieniędzy. Reklama, marketing kosztują. Radziłem wtedy koleżance wynalazczyni, by sprzedała licencję za dobre pieniądze i zajęła się następnym kremem.

- Wśród wynalazców jest wiele kobiet?

— Tak. Nawet organizujemy konkurs dla pań wynalazczyń. Kilka lat temu wygrała go prof. Alfreda Graczyk z WAT-u. Opracowała substancję do wybarwiania komórek rakowych. Po wybarwieniu łatwo je zniszczyć laserem, bez wycinania tkanek zdrowych. Chirurg nie zawsze wie, gdzie się kończy tkanka chora. A ta metoda jest bardzo precyzyjna i stosuje się ją z powodzeniem. Ostatnią laureatką była mgr Zofia Pokorska ze śląskiego instytutu „Blachownia”. Opracowała proces chemiczny (epichlorohydryna), wprowadzony w Polsce i sprzedany korzystnie za granicę.

- Najwięksi polscy wynalazcy to — według Pana — kto?

— O, to długa lista! Niech otworzy ją Tadeusz Sendzimir — zrobił światową karierę, opracowując klatkę walcowniczą Sendzimira do walcowania blach cienkich. Zrewolucjonizował metalurgię! Prof. Rut z Poznania to autor metody kucia wałów. Prof. Antoni Pasierb z AGH wynalazł walcarkę do robienia żeber na rurach, która robi furorę na całym świecie. I tak mógłbym bez końca... Proszę zobaczyć, ile tu na ścianie portretów wybitnych polskich wynalazców.

- Zagraniczne firmy chętnie kupują nasze wynalazki?

— Bubli się nie sprzeda. Aby mieć siłę przetargową, procesy produkcyjne muszą być już sprawdzone. Najpierw trzeba wprowadzić je w Polsce. Wtedy, gdy pokaże się Koreańczykom, Arabom czy Chińczykom, że to się da zastosować — no i kiwają głowami, że u nich też to ma szanse. Naszą zaletą są ceny.

- A technologia i maszyny?

— Myśl techniczna — polska, ale maszyny, urządzenia wszystko zwykle trzeba kupić za granicą. Hardware’u nie jesteśmy w stanie jeszcze dostarczyć.

- Dokąd sprzedaje się polskie patenty?

— Nasze instytuty sprzedają głównie na Daleki Wschód: Indie, Korea, Chiny, Tajwan. Kraje za biedne na to, by kupować od najlepszych i którym niewielu chce sprzedawać licencje, bo lepiej sprzedać tam gotowe produkty.

- Wspomniał Pan, że nie zrobi się furory 21. gatunkiem margaryny. A jak wobec tego oceni Pan drogę Japonii? Przecież kopiowali...

— Japończycy robili coś więcej — udoskonalali. Za trzy lata ulepszoną wersję sprzedawali w Ameryce. Taniej. Tak na rynek amerykański weszły japońskie samochody i elektronika. To się nazywa „reinżyniering”. Tylko Związek Sowiecki odtwarzał „toczka w toczkę”.

- Polska powinna pójść w ślady Japonii?

— Aby móc coś nowoczesnego wymyślić i wdrożyć, trzeba mieć do dyspozycji dobrze rozwinięte inne „branże kooperujące”. Można przyspieszać rozwój gospodarczy, nie opierając się tylko na własnych rozwiązaniach. W większości dziedzin lepiej kupić licencje... I postawić tylko na kilka dziedzin, w których mamy sukcesy.

- Czyli na co?

— Jesteśmy bardzo dobrzy np. w inżynierii materiałowej. W takim przygotowaniu materiałów, które zapewnia im konkurencyjność. I w obszarach pokrewnych. Na przykład Instytut Technologii Eksploatacji z Radomia zajmuje się produkcją urządzeń pomiarowych do badania zużycia materiałów. Sprzedają się z niemałym sukcesem...

- A chemia?

— Są dwa rodzaje chemii: specjalistyczna i tzw. wielka. Do specjalistycznej należą farmaceutyki, środki ochrony roślin, barwniki itp. I tu mamy szansę zabłysnąć, gdyż wielki jest w niej udział myśli i robocizny — w Polsce to tanie. Mamy dobrych fachowców, a brak nam nowoczesnych maszyn i elektroniki. Polskie firmy farmaceutyczne doskonale sobie radzą. Wielka chemia to nawozy sztuczne — energochłonne, ale niedrogie — i godziwy zysk można tam wypracować dopiero przy dużym obrocie... Mamy marne szanse, by wyrosnąć w tej dziedzinie na potęgą światową.

- To może towary codziennego użytku?

— W tym przypadku czasem ważniejszy niż wynalazek jest brand, marka handlowa. Z konkurencją ma się szansę wygrać dobrą reklamą czy marketingiem. Sama myśl techniczna mniej się tu może liczy.

- Czy patenty skutecznie ochronią polskie produkty na rynkach UE?

— Aby zastrzec sobie ochronę we wszystkich krajach Europy, trzeba monstrualnych pieniędzy. Zgłosić patent w każdym kraju osobno — i wszędzie zapłacić. No i wynalazca europejski jest mniej konkurencyjny w Europie niż amerykański w Ameryce. Dlatego Federacja Stowarzyszeń Wynalazców w Strasburgu walczy o stworzenie wspólnego patentu europejskiego — by patent w jednym kraju dawał automatycznie ochronę w całej Europie.

- Jaka jest szansa?

— Duża. Lobbujemy w Parlamencie Europejskim i w Komisji Europejskiej. Oczywiście nie wszystkim się to podoba, gdyż stracą na tym urzędy patentowe poszczególnych krajów — wynalazcy będą patentować tam, gdzie są niższe opłaty. Najsilniej sprzeciwiają się rzecznicy patentowi. Gdy powstanie wspólny patent, źródło ich wielkich przychodów wyschnie. Popierają zaś mocno nasz pomysł przedstawiciele przemysłu, wydający krocie na ochronę patentową.