Nadszedł czas podsumowań i prognozy. Ja też spróbuję, mając pełną świadomość, że w niespokojnych czasach wszelkie prognozy mogą okazać się wróżeniem z fusów.
Rok 2003, na tle ostatnich czterech, był doprawdy niezwykły. Niezwykły pod każdym względem — geopolitycznym, politycznym i gospodarczym. Oczywiście wszelkie elementy splatały się i oddziaływały na gospodarkę, a przez to i na giełdy. Najlepiej do wyobraźni przemawia zestawienie liczb. Otóż był to rok, w którym amerykański indeks szerokiego rynku S&P 500 wzrósł o 25 proc. (a od rocznego minimum o prawie 40 proc.). Po raz pierwszy od 1999 roku kończymy ostatnie 12 miesięcy na plusie. Jednym słowem, hossa. Problem w tym, że to hossa bardzo specyficzna, bo indeksy rosły na małym wolumenie, a prowadziły je do góry te same sektory, które były liderami końca XX wieku. To klasyczne objawy tzw. echa hossy, czyli korekty w bessie. Balon spekulacyjny znowu został nadmuchany, a ceny akcji sięgnęły irracjonalnych poziomów.
Ale nie tylko na rynkach akcji widzieliśmy duże zmiany. Nadal słabł dolar, który w ciągu roku stracił do euro 20 proc. O kolejne 10 proc. wzrósł indeks surowców (CRB), a złoto o dalsze 20 proc. sięgając poziomu sprzed 10 lat. Jednocześnie, w tym pełnym dziwnych zwrotów roku, inflacja bazowa w Stanach Zjednoczonych spadła do poziomu najniższego od lat sześćdziesiątych XX wieku (1,1 procenta), a stopy procentowe były najniższe od ponad 40 lat. Cichym bohaterem światowego odrodzenia gospodarczego były Chiny. Cichym dlatego, że w mediach mówi się przede wszystkim o amerykańskim ożywieniu jako o motorze gospodarki. To prawda, że niezwykłe środki zastosowane przez Fed we współpracy z administracją doprowadziły do zalania amerykańskiej gospodarki tanim pieniądzem, ale bez chińskiego importu i chińskiej taniej siły roboczej ożywienie globalne nie byłoby możliwe.
Teraz znowu te dwa państwa (Chiny i USA) będą wskazywały kierunek światowej gospodarce, a trzeba brać pod uwagę to, że w USA lawina pieniędzy się kończy, a w Chinach, by nie doprowadzić do katastrofy, rząd będzie musiał gospodarkę nieco wyhamować.
W minionym roku najważniejsze w geopolityce było wszystko to, co łączyło się z Irakiem. Taka sytuacja utrzyma się i w tym roku, bo przed wyborami prezydenckimi w listopadzie nie można oczekiwać, by Irak stał się mało istotny. W ogóle amerykańskie wybory będą najważniejsze dla USA i świata. Administracja USA przy pomocy Fed doskonale realizowała tzw. cykl prezydencki, czyli ożywienie gospodarki przed wyborami. W klasycznym wariancie taki cykl powinien w 2004 roku znacznie zmniejszyć bezrobocie. Jeśli mam rację i to się nie uda, a przed wyborami indeksy giełdowe zaczną spadać (wraz z nimi notowania G. W. Busha) to można obawiać się, że USA rozpoczną kolejną wojnę, co giełdom by nie pomogło. W każdym układzie można oczekiwać osłabienia dolara. Deficyty w USA wzrosną, a gdyby rosło prawdopodobieństwo wygranej obecnego prezydenta, to rynki mogą zacząć się bać tego, co będzie robił Bush, kiedy nie będzie już musiał dbać o nastroje przed następnymi wyborami.
Jedynym impulsem, który może wymusić wspieranie gospodarki przez amerykańskiego konsumenta, jest dalsze osłabienie dolara. To powinno zwiększyć eksport z USA i zmusić Amerykanów do rezygnowania z zakupu zagranicznych towarów. Są jednak dwa problemy: po pierwsze zmniejszenie zakupów zagranicznych dóbr osłabi wzrost na świecie, a po drugie nie wiadomo, czy w którymś momencie słabnący dolar nie wywoła paniki połączonej z pozbywaniem się amerykańskich akcji i obligacji. W tym roku zobaczymy, kiedy rozpocznie się cykl podnoszenia stóp procentowych. Jeśli zacznie się paniczna ucieczka od dolara, to stopy trzeba będzie znacznie podwyższyć. Te powody skłaniają mnie do postawienia prognozy, że w końcu roku indeksy będą niżej niż na jego początku. Prawdopodobny jest wzrost w pierwszym kwartale, ale i to pewne nie jest. Koniec korekty w bessie będzie bardzo bolesny. Amerykanie na długie lata odwrócą się od giełdy.
Nasze indeksy też w zeszłym roku wzrosły. WIG20 w ciągu roku zyskał około 40 proc. (a od dna blisko 60 proc.). Dzięki ogólnoświatowemu ożywieniu gospodarczemu i procesowi wejścia do UE wzrosty indeksów były u nas większe niż w Eurolandzie czy w USA. Na tym jednak skończył się proces dyskontowania wejścia do UE i zaczęły się problemy zarówno w sferze politycznej, jak i gospodarczej. Obniżenie podatków zwiększy zyski spółek, ale wcale nie jest pewne czy wpłynie na zmniejszenie bezrobocia i wzrost konsumpcji.
Prognozy są optymistyczne, ale dużo zależy od tego, co będzie się działo w Unii Europejskiej, gdzie idzie 70 proc. naszego eksportu i jak rynki finansowe przyjmą nasze reformy. Nie ulega wątpliwości, że plan wicepremiera Jerzego Hausnera zostanie przyjęty w postaci, która nieco uspokoi rynki finansowe. Musimy też zakładać, że nowa, bardziej gołębia Rada Polityki Pieniężnej będzie obniżała stopy procentowe. Teoretycznie powinno to pomagać naszej gospodarce, ale liczą się stopy rynkowe, a tutaj może być problem. Państwo musi się tak mocno zadłużać, że rentowność obligacji będzie podnosiła ceny kredytów, utrudniając trwałe ożywienie.
Wielką niewiadomą jest rynek walutowy. Mocne euro utrudni ożywienie gospodarcze w Unii Europejskiej i siłą rzeczy również u nas, bo wtedy Unia będzie mniej importowała (obywatele będą ubożsi). Przede wszystkim ważne jest jednak to, co będzie się działo ze złotym. Wydaje się, że będzie nadal słabł (być może poza pierwszym kwartałem, kiedy rząd będzie wymieniał duże ilości walut). To może pomóc eksportowi, ale zwiększy inflację i utrudni dalsze obniżanie stóp procentowych. Problem w tym, że na wykresie widać duży klin zwyżkujący, a to jest zapowiedź znacznego wzmocnienia złotego. Nie wiem jednak, co miałoby wywołać taki proces.
W 2004 roku czeka nas wejście do Unii Europejskiej i wybory do Parlamentu Europejskiego. To będzie przygrywka do wyborów do Sejmu w 2005 roku (wcześniejsze są mało prawdopodobne). Ostatnie wypowiedzi polityków nie pozostawiają wątpliwości — widać, że chcą oni obrać kierunek na „poprawienie dzikiego kapitalizmu”. To wcale nie jest zła idea, ale nie przed wyborami, bo wtedy grozi dryfem w kierunku ostrego populizmu. Uważam, że partie będą szły coraz wyraźniej właśnie w tę stronę. Będzie dużo problemów, a sporo firm upadnie (konkurencja). Można powiedzieć, że to przecież perspektywa na przełom 2005/2006, kiedy przyjdzie tworzyć nowy rząd, ale jeśli takie tendencje umocnią się w 2004 roku, to kapitał zagraniczny zacznie nas omijać szerokim łukiem.
Ten rok będzie pierwszym, w którym transakcje giełdowe będą opodatkowane. Podatek ograniczy dodatkowo płynność, ale przypuszczam, że nie będzie miał aż takiego wpływu, jak na giełdę węgierską. U nas fundusze i tak od dawna opanowały rynek akcji, a poza tym po latach bessy na rynku akcji pozostali inwestorzy indywidualni, którzy są zahartowani w bojach i można ich nawet nazwać „giełdoholikami”. Zakładam, że nie zobaczymy wielkiego wpływu podatku na giełdę w sytuacji, kiedy wszystko jest już opodatkowane, a na giełdzie można zarobić więcej i szybciej.
Jeśli patrzy się na indeksy pod kątem teorii Elliotta, to widać, że brakuje jeszcze jednej fali wzrostowej. Problem w tym, że jest to fala piąta i ostatnia, po której nastąpiłaby mocna korekta. Poza tym fala piąta może być zarówno bardzo krótka, jak i bardzo długa (doprowadzająca indeks największych spółek do poziomu 2200 pkt). Przy założeniu, że ta fala wystąpi, powinna się zakończyć najpóźniej na przełomie drugiego i trzeciego kwartału. Nasz rynek nie działa jednak w próżni. Wydarzenia w geopolityce mogą w dowolnej chwili zrujnować wszelkie optymistyczne prognozy — musimy pamiętać, że świat nie będzie bardziej bezpieczny niż w zeszłym roku.