Charlotte05 — to chyba najważniejsza informacja, jaką podczas naszego kilkugodzinnego spotkania uzyskał Łukasz Wejchert. A to nic innego, jak... hasło dostępu do sieci w miejscu spotkania. Bo rzecz podstawowa to być on line. A dlaczego akurat wybrał bistro Charlotte przy warszawskim Placu Zbawiciela?
— To miejsce założyła grupa przyjaciółek. Jedną z nich jest moja żona — przyznaje szef Onetu.
No i mamy małą scenkę, chyba nieźle pokazującą charakter Łukasza Wejcherta. Nawet jak jest w pracy, myśli o rodzinie — żonie i trzech synach. Podczas obiadu czy domowych obowiązków musi z kolei być w sieci. Komputer czy tablet leży sobie niewinnie z boku. On tylko czasem coś tam sobie sprawdza, szpera, testuje.
United przegrywa
— Zdjęcie Łukasza do waszego magazynu wyobrażam sobie tak — otwiera torbę i po kolei wyciąga: iphona, ipada, macbooka i resztę gadżetów. On bardzo się interesuje nowoczesną technologią — przekonuje Andrzej Kopyrski, wiceprezes Pekao SA, który Wejcherta juniora zna od połowy lat 90., gdy był jego szefem w ING.
Sam zainteresowany przyznaje, że gadżety lubi. Ale gadżeciarzem nie jest, tylko entuzjastą nowych technologii, tzw. geekem. Nie tak dawno dostał więc od współpracowników robota, którym można sterować przez internet.
— Najnowszego ipada nie mam. To mój bunt. Apple za często wypuszcza nowe produkty. Nie chcę być niewolnikiem ich marketingu — deklaruje Łukasz Wejchert.
Dlatego wyłączył pocztę głosową w komórce, nie odpowiada na posty na Facebooku. Tylko na maile, bo szanuje swój czas w starciu z technologiami. Ale pierwszy komputer, Spectrum, pamięta do dziś. No i te prymitywne, choć wtedy bardzo wciągające gry. Ulubiona? Niejaki Moon Alert — skakało się kosmicznym łazikiem i strzelało podczas księżycowej misji. Teraz już wszedł w wiek, jak na gracza, dojrzały. Staje w szranki z 10-letnim synem Rysiem. I musi uznawać jego wyższość. Moc małych paluszków sprawia, że w grze piłkarskiej Fifa jego ulubiony Manchester United zwykle przegrywa z Chelsea wspieraną przez Rysia.
W biznesie za to idzie mu znakomicie. Gdy Łukasz Wejchert w TVN i ITI nie może już liczyć na wsparcie ojca, udowadnia, że kierowanie ponad 900-osobową firmą to także jego żywioł. Grupa Onet zarabia poważne miliony i szybko zbliża się do 10-procentowego udziału w przychodach całej grupy TVN. A prezes internetowego potentata zapowiada, że to dopiero początek.
— Wreszcie przyszedł czas, na który czekałem, startując niegdyś z innymi projektami biznesowymi. Użytkownicy i pieniądze lgną do internetu. To, co było dotychczas, to dopiero przystawka. Teraz zaczyna się dziać — przekonuje szef największego portalu w Polsce.
Bez nazwiska
Pierwsze pokolenie buduje, drugie tańczy, trzecie pucuje buty — mawiają Anglosasi. Pewnie niedługo to przysłowie będzie popularne także w Polsce. Tajemnicą poliszynela jest, że dzieci polskich milionerów są często frazą pośrodku cytowanego powiedzenia. Choć Łukasz Wejchert sam tego nie mówi, jego znajomi przyznają, że jest świadomy plusów i minusów nazwiska, które nosi. Wciąż nie brakuje głosów, że pozycję w Onecie zawdzięcza właśnie nazwisku.
— Gdy po studiach w Irlandii zaczynał pracę w polskiej bankowości, pokazał, że mógłby zajść bardzo wysoko. Miał samozaparcie i entuzjazm do pracy po kilkanaście godzin na dobę. Pracował ciężko, odnosił sukcesy sam, bez wsparcia rodziny. Wydaje mi się, że robił to również dlatego, by pokazać, że nie zamierza jechać na nazwisku. Dziś jest cennym aktywem Onetu, a nie jego obciążeniem — uważa Michał Dobak, przyjaciel z długim stażem.
I dodaje:
— Wielu potomków milionerów w naszym kraju to zmarnowane pokolenie. Łukasz jest z generacji tych na maksa i hardkorowych, ale nie jest zepsuty. Zaskakuje ułożeniem, kulturą pracy, skromnością. Zamiast bywać, woli być z rodziną. Z tego, co wiem, rodzice nie hodowali go w luksusie.
Z Onetem więc sprawa nie była taka oczywista. Junior wolał działać na własny rachunek, ewentualnie wspierając się kapitałem z zewnątrz. Jan Wejchert długo namawiał go do wejścia w tryby rodzącej się korporacji. Czym przekonał syna?
— Metaforą. Mówił, że już zbudował infrastrukturę i mogę z niej korzystać, a tym samym szybciej osiągnę sukces. On zbudował parter domu na ładnej działce, ja dobuduję swoje piętro — wspomina 37-letni dziś Łukasz Wejchert.
Życie na bańce
Po kilku kwartałach asystowania wiceprezesowi i pracy w pionie sprzedaży w TVN, mógł zacząć budować projekt w sieci. Jako że do kłopotów Optimusa i przejęcia Onetu było jeszcze kilka lat, Łukasz Wejchert z kolegami wzięli się za młodzieżowy Tenbit. Pochłonął kilka milionów dolarów. Efekty? Były, choć nie od razu.
— Pomogło nam to, że Łukasz nie przywiązywał się do swoich idei. To znaczy potrafił je egzekwować, ale jak widział ślepą uliczkę, łapał elastyczność. Początkowo Tenbit miał być kolejnym portalem informacyjnym. Gdy zobaczył, że to jednak nie to, bez żalu, w jeden dzień odwrócił koncepcję do góry nogami — opowiada Tomasz Misiak, współtwórca Tenbitu.
Szybka decyzja okazała się słuszna o tyle, że Tenbit nie podzielił losów Arena.pl, Jojo.pl czy Poland.com. Przed pęknięciem bańki internetowej w 2000 roku zaczął wychodzić na zero. Przepis: mała redakcja, dużo rozrywki i społeczności, no i kasa, misiu, kasa.
— Ruszyliśmy z programem w telewizji, zarabialiśmy na SMS-ach od widzów. Po dwóch latach mieliśmy 0,5 mln zł przychodów miesięcznie, ale i Onet w kieszeni. Na coś trzeba się było zdecydować — tłumaczy Łukasz Wejchert.
I choć uwielbiał biurowe przerywniki z grą zręcznościową o wdzięcznym tytule "Malbork", to wybrał aktywa kupione od Optimusa.
— Tenbit to była paczka ludzi nie raz siedzących po nocach nad projektami. Onet to już dla Łukasza krok do przodu, w stronę korporacji — uważa Tomasz Misiak.
Ale wtedy, na przełomie wieków, nieco ponad 25-letni junior biznesowego rodu nie miał najlepszej passy.
— Przejęcie Onetu samo w sobie, nawet za 120 milinów dolarów, nie było złym pomysłem. Ale timing był fatalny, choć to już zrządzenie losu, że akurat wtedy bańka pękła — przyznaje biznesmen.
Wtedy nie marzyło się o 15 milionach użytkowników na przypadające właśnie 15-lecie firmy. Na mieście świeciło się oczami. "Życzliwi" dowcipkowali, że w ITI mają, co chcieli, skoro chłopakowi kupili drogą zabawkę.
— Wpakowaliśmy się na całego i nie było drogi odwrotu, no chyba że zamknięcie biznesu. Ale czuliśmy nadchodzące odbicie, Onet wciąż zwiększał zasięg, choć zwolnienia objęły 40 procent załogi. No i jesteśmy dekadę później, zarabiamy miliony, koszty trzymamy w ryzach — kwituje prezes Onetu.
Czy w kryzysowych latach rozważał odejście z firmy? W życiu. Nie trafiło na wypieszczonego mamisynka. Pracował na nagrodę i teraz ją dostaje w postaci wyników Onetu.
Z łuku do kaczki
Bez kieszonkowego, w szkole z internatem, z żeglarskimi marzeniami — to trzy migawki wspomnień z Danii, gdzie spędził młodzieńcze lata. Za granicę wyjechał z matką jako kilkulatek, już po rozwodzie rodziców. I tak naprawdę to w Danii się wychowywał, kończył podstawówkę i liceum, to stamtąd przywiózł już prawie niesłyszalny — ale jednak — akcent. Przesiąkł protestanckim klimatem?
— Idea kieszonkowego do dziś wydaje mi się niezbyt roztropna. Duńczycy mawiają, że trzeba coś samemu osiągnąć, żeby umieć się tym cieszyć. Z podobnego założenia wychodzili moi rodzice. Stąd wiem, że truskawki najlepiej zbiera się jeszcze przed świtem, zanim słońce zacznie je roztapiać. Ale kolana i plecy bolą o każdej porze. Nie mam do nich o to pretensji, tak w Danii kształtuje się wszystkich młodych ludzi — mówi dzisiaj.
Kuźnią charakteru Łukasza Wejcherta była przede wszystkim Herlufsholm, słynna na całą Europę szkoła z internatem. Założona w XVI wieku, wciąż ma ambicje bycia wylęgarnią przyszłych liderów czy to w biznesie, czy w polityce. Co roku organizuje kilka imprez, m.in. zlot absolwentów, podczas którego jedną z atrakcji jest... strzelanie z łuku do drewnianej kaczki. Po to, by po całym dniu obstrzału zostały z niej wióry i chwała dla króla ptaków, który odda finalny strzał.
— Klimat jak w "Harrym Potterze" — kwituje zwykle Dominika Dzierwa-Wejchert, żona prezesa Onetu.
Gry strategiczne
Za wysokim czesnym Herlufsholm kryje się nie tylko legenda, ale i ostra dyscyplina. Obowiązują jednolite stroje, pobudka o 7, jeździć można najwyżej na rowerze. Dla Łukasza Wejcherta wyjazd do internatu oznaczał nie tylko wypłynięcie na nieznane wody. To był także koniec marzeń o zawojowaniu morza.
— W klasie Optymist byłem 14. w mistrzostwach Danii. Zima nie zima, spędzałem 20 godzin tygodniowo na wodzie. Potem już nie miałem możli-wości tak intensywnego treningu — wspomina.
Szybko wpadł w licealny wir. Rywalizacja między chłopakami toczyła się o wszystko. Kto szybciej zje śniadanie, wbiegnie po schodach czy dłużej wytrzyma pod zimnym prysznicem.
— A ja lubię rywalizację, choć nie lubię przegrywać. Zdarzało mi się łamać rakiety tenisowe, kije golfowe... — wylicza Łukasz Wejchert.
O tym, że spokojnego na pozór prezesa potrafi zdominować adrenalina i chęć rewanżu, przekonany jest Michał Dobak.
— Na polu golfowym potrafi wpaść w przesadną ekscytację. Gdy przegrywa, napina się, krew w nim buzuje. I tylko czyha na rewanż. Podobnie zapewne działa w biznesie. Jak nie da się wejść drzwiami, to już kombinuje, którym oknem wskoczyć — śmieje się Michał Dobak.
— Na korcie nie uznaje półśrodków. Markowanie gry nie sprawia mu satysfakcji. Gra siłowo, z nastawieniem na atak. Taki już ma charakter, nawet jak przegra, jest zadowolony, że przegrał, próbując wygrać, a nie próbując nie przegrać — dodaje Tomasz Kosmala, przyjaciel jeszcze z czasów wakacji w Dublinie, niegdyś współtwórca Tenbitu, dziś dyrektor generalny firmy doradczej Syndatis.
Kosmala przyznaje, że biznesowy instynkt pojawił się u Łukasza Wejcherta w czasach liceum. Odstawił gry akcji, postawił na strategię biznesową.
— Zapamiętale graliśmy w "Ports of Call", w której wcielałeś się w rolę armatora budującego swe nawodne królestwo. Godzinami analizowaliśmy poszczególne ruchy — wspomina przyjaciel prezesa Onetu.
W liceum zamiast o wyczynach sportowców Wejchert wolał czytać o biznesie. Codziennie wertował duński odpowiednik "Pulsu Biznesu". Geny buzowały.
— Wieści z tamtejszego rynku kapitałowego pochłaniały mnie na całego. Uwielbiałem śledzić, kto i co kupił, jaką firmę zakłada, w co inwestuje — przekonuje Łukasz Wejchert.
Biały minister
Finansowe ciągoty tłumaczą studia biznesowe w Irlandii. A także to, że bohater tego tekstu przez rok był... ministrem finansów.
— Najstarszy rocznik liceum mógł nosić białe spodnie i tworzył uczniowski rząd. A ten zbierał pieniądze na imprezy. Wprowadziłem kilka zmian, które spowodowały, że nasz budżet urósł z kilkuset do 6 tysięcy euro. Było zabawowo — wspomina.
W Irlandii student Wejchert jakby nieco spoważniał. Nie tylko dobrze się uczył, ale i załapał na staże w szanowanych bankach. Pisał raporty o polskiej giełdzie. A jeszcze kilkanaście miesięcy wcześniej rozwoził po Kopenhadze skrzynki z Carlsbergiem. Na Wyspach rozwijał się w korporacjach i przy każdej okazji opowiadał ojcu o potencjale internetu. Ten jednak aż do czasu Tenbitu nie dał się wciągnąć w biznesplany syna.
— Powrót do kraju to był impuls. Wspólnik ojca przekonał mnie, że na Zachodzie będę się wspinał na szczyt przez długie lata. A w Polsce na gwałt potrzebują takich ludzi jak ja. Razem z Tomkiem Kosmalą i jeszcze jednym kolegą postanowiliśmy wejść w wir polskiego biznesu. Wynajęliśmy mieszkanie na Służewcu, od ręki dostaliśmy pracę na dole drabinki. I zaczęło się — opisuje polskie początki Łukasz Wejchert.
Minuta czterdzieści
W ING szybko awansował. Z pensji 1,8 tys. złotych nagle zrobiło się ponad 10 tysięcy. Ale coś za coś.
— Początki w bankowości to intensywna praca, po 15 godzin na dobę. Wytrzymywał to tempo, okazał się bardzo poukładanym człowiekiem z wysoką kulturą osobistą, otwartym, bez zadęcia. Miał świadomość, że jeśli już kiedyś iść do rodzinnego biznesu, to ze szlifem korporacyjnym w CV — uważa Andrzej Kopyrski.
Po dwóch latach przeszedł do Deutsche Morgan Grenfell, skuszony wielką kasą. I to był błąd.
— Ostrzegali mnie, że w tamtym czasie, gdy Deutsche Bank przejął Grenfell, niewiele będzie się działo. Dostawałem wielką pensję i frustrowałem się, że się nie rozwijam, żyję bez adrenaliny. To wtedy zacząłem na poważnie tworzyć koncepcję startupu w internecie — wspomina Łukasz Wejchert.
Zaczęła się droga do dzisiejszego Onetu usłana... porażkami.
— Było ich mnóstwo, ale się ich nie wstydzę. Na pomysłach MyTribe czy Wyczaj. to sparzyliśmy się, ale i mnóstwo nauczyliśmy. Nie zamierzam udawać, że jestem idealny — deklaruje.
Bo idealna to ma być główna strona Onetu. Potrafi więc wymagać od zespołu, ale w nieco skandynawski sposób. Jego współpracownicy twierdzą, że nie krzyczy, nie strofuje, nie dopinguje stresem. Woli z uśmiechem rozliczać z przestrzelonych sytuacji bramkowych i proponować przesunięcie napastnika do pomocy. Stara się nie komplikować korporacyjnych spraw. Bo w gruncie rzeczy wszystko jest proste. Ale rękę na pulsie trzyma całą dobę. Ostatnio po meczu ukochanej Legii sprawdzał jak szybko wynik pojawi się na Onecie. Wyszło minuta czterdzieści. Szybko? Można by szybciej...

Charlotte05 — to chyba najważniejsza informacja, jaką podczas naszego kilkugodzinnego spotkania uzyskał Łukasz Wejchert. A to nic innego, jak... hasło dostępu do sieci w miejscu spotkania. Bo rzecz podstawowa to być on line. A dlaczego akurat wybrał bistro Charlotte przy warszawskim Placu Zbawiciela?
— To miejsce założyła grupa przyjaciółek. Jedną z nich jest moja żona — przyznaje szef Onetu.
No i mamy małą scenkę, chyba nieźle pokazującą charakter Łukasza Wejcherta. Nawet jak jest w pracy, myśli o rodzinie — żonie i trzech synach. Podczas obiadu czy domowych obowiązków musi z kolei być w sieci. Komputer czy tablet leży sobie niewinnie z boku. On tylko czasem coś tam sobie sprawdza, szpera, testuje.
United przegrywa
— Zdjęcie Łukasza do waszego magazynu wyobrażam sobie tak — otwiera torbę i po kolei wyciąga: iphona, ipada, macbooka i resztę gadżetów. On bardzo się interesuje nowoczesną technologią — przekonuje Andrzej Kopyrski, wiceprezes Pekao SA, który Wejcherta juniora zna od połowy lat 90., gdy był jego szefem w ING.
Sam zainteresowany przyznaje, że gadżety lubi. Ale gadżeciarzem nie jest, tylko entuzjastą nowych technologii, tzw. geekem. Nie tak dawno dostał więc od współpracowników robota, którym można sterować przez internet.
— Najnowszego ipada nie mam. To mój bunt. Apple za często wypuszcza nowe produkty. Nie chcę być niewolnikiem ich marketingu — deklaruje Łukasz Wejchert.
Dlatego wyłączył pocztę głosową w komórce, nie odpowiada na posty na Facebooku. Tylko na maile, bo szanuje swój czas w starciu z technologiami. Ale pierwszy komputer, Spectrum, pamięta do dziś. No i te prymitywne, choć wtedy bardzo wciągające gry. Ulubiona? Niejaki Moon Alert — skakało się kosmicznym łazikiem i strzelało podczas księżycowej misji. Teraz już wszedł w wiek, jak na gracza, dojrzały. Staje w szranki z 10-letnim synem Rysiem. I musi uznawać jego wyższość. Moc małych paluszków sprawia, że w grze piłkarskiej Fifa jego ulubiony Manchester United zwykle przegrywa z Chelsea wspieraną przez Rysia.
W biznesie za to idzie mu znakomicie. Gdy Łukasz Wejchert w TVN i ITI nie może już liczyć na wsparcie ojca, udowadnia, że kierowanie ponad 900-osobową firmą to także jego żywioł. Grupa Onet zarabia poważne miliony i szybko zbliża się do 10-procentowego udziału w przychodach całej grupy TVN. A prezes internetowego potentata zapowiada, że to dopiero początek.
— Wreszcie przyszedł czas, na który czekałem, startując niegdyś z innymi projektami biznesowymi. Użytkownicy i pieniądze lgną do internetu. To, co było dotychczas, to dopiero przystawka. Teraz zaczyna się dziać — przekonuje szef największego portalu w Polsce.
Bez nazwiska
Pierwsze pokolenie buduje, drugie tańczy, trzecie pucuje buty — mawiają Anglosasi. Pewnie niedługo to przysłowie będzie popularne także w Polsce. Tajemnicą poliszynela jest, że dzieci polskich milionerów są często frazą pośrodku cytowanego powiedzenia. Choć Łukasz Wejchert sam tego nie mówi, jego znajomi przyznają, że jest świadomy plusów i minusów nazwiska, które nosi. Wciąż nie brakuje głosów, że pozycję w Onecie zawdzięcza właśnie nazwisku.
— Gdy po studiach w Irlandii zaczynał pracę w polskiej bankowości, pokazał, że mógłby zajść bardzo wysoko. Miał samozaparcie i entuzjazm do pracy po kilkanaście godzin na dobę. Pracował ciężko, odnosił sukcesy sam, bez wsparcia rodziny. Wydaje mi się, że robił to również dlatego, by pokazać, że nie zamierza jechać na nazwisku. Dziś jest cennym aktywem Onetu, a nie jego obciążeniem — uważa Michał Dobak, przyjaciel z długim stażem.
I dodaje:
— Wielu potomków milionerów w naszym kraju to zmarnowane pokolenie. Łukasz jest z generacji tych na maksa i hardkorowych, ale nie jest zepsuty. Zaskakuje ułożeniem, kulturą pracy, skromnością. Zamiast bywać, woli być z rodziną. Z tego, co wiem, rodzice nie hodowali go w luksusie.
Z Onetem więc sprawa nie była taka oczywista. Junior wolał działać na własny rachunek, ewentualnie wspierając się kapitałem z zewnątrz. Jan Wejchert długo namawiał go do wejścia w tryby rodzącej się korporacji. Czym przekonał syna?
— Metaforą. Mówił, że już zbudował infrastrukturę i mogę z niej korzystać, a tym samym szybciej osiągnę sukces. On zbudował parter domu na ładnej działce, ja dobuduję swoje piętro — wspomina 37-letni dziś Łukasz Wejchert.
Życie na bańce
Po kilku kwartałach asystowania wiceprezesowi i pracy w pionie sprzedaży w TVN, mógł zacząć budować projekt w sieci. Jako że do kłopotów Optimusa i przejęcia Onetu było jeszcze kilka lat, Łukasz Wejchert z kolegami wzięli się za młodzieżowy Tenbit. Pochłonął kilka milionów dolarów. Efekty? Były, choć nie od razu.
— Pomogło nam to, że Łukasz nie przywiązywał się do swoich idei. To znaczy potrafił je egzekwować, ale jak widział ślepą uliczkę, łapał elastyczność. Początkowo Tenbit miał być kolejnym portalem informacyjnym. Gdy zobaczył, że to jednak nie to, bez żalu, w jeden dzień odwrócił koncepcję do góry nogami — opowiada Tomasz Misiak, współtwórca Tenbitu.
Szybka decyzja okazała się słuszna o tyle, że Tenbit nie podzielił losów Arena.pl, Jojo.pl czy Poland.com. Przed pęknięciem bańki internetowej w 2000 roku zaczął wychodzić na zero. Przepis: mała redakcja, dużo rozrywki i społeczności, no i kasa, misiu, kasa.
— Ruszyliśmy z programem w telewizji, zarabialiśmy na SMS-ach od widzów. Po dwóch latach mieliśmy 0,5 mln zł przychodów miesięcznie, ale i Onet w kieszeni. Na coś trzeba się było zdecydować — tłumaczy Łukasz Wejchert.
I choć uwielbiał biurowe przerywniki z grą zręcznościową o wdzięcznym tytule "Malbork", to wybrał aktywa kupione od Optimusa.
— Tenbit to była paczka ludzi nie raz siedzących po nocach nad projektami. Onet to już dla Łukasza krok do przodu, w stronę korporacji — uważa Tomasz Misiak.
Ale wtedy, na przełomie wieków, nieco ponad 25-letni junior biznesowego rodu nie miał najlepszej passy.
— Przejęcie Onetu samo w sobie, nawet za 120 milinów dolarów, nie było złym pomysłem. Ale timing był fatalny, choć to już zrządzenie losu, że akurat wtedy bańka pękła — przyznaje biznesmen.
Wtedy nie marzyło się o 15 milionach użytkowników na przypadające właśnie 15-lecie firmy. Na mieście świeciło się oczami. "Życzliwi" dowcipkowali, że w ITI mają, co chcieli, skoro chłopakowi kupili drogą zabawkę.
— Wpakowaliśmy się na całego i nie było drogi odwrotu, no chyba że zamknięcie biznesu. Ale czuliśmy nadchodzące odbicie, Onet wciąż zwiększał zasięg, choć zwolnienia objęły 40 procent załogi. No i jesteśmy dekadę później, zarabiamy miliony, koszty trzymamy w ryzach — kwituje prezes Onetu.
Czy w kryzysowych latach rozważał odejście z firmy? W życiu. Nie trafiło na wypieszczonego mamisynka. Pracował na nagrodę i teraz ją dostaje w postaci wyników Onetu.
Z łuku do kaczki
Bez kieszonkowego, w szkole z internatem, z żeglarskimi marzeniami — to trzy migawki wspomnień z Danii, gdzie spędził młodzieńcze lata. Za granicę wyjechał z matką jako kilkulatek, już po rozwodzie rodziców. I tak naprawdę to w Danii się wychowywał, kończył podstawówkę i liceum, to stamtąd przywiózł już prawie niesłyszalny — ale jednak — akcent. Przesiąkł protestanckim klimatem?
— Idea kieszonkowego do dziś wydaje mi się niezbyt roztropna. Duńczycy mawiają, że trzeba coś samemu osiągnąć, żeby umieć się tym cieszyć. Z podobnego założenia wychodzili moi rodzice. Stąd wiem, że truskawki najlepiej zbiera się jeszcze przed świtem, zanim słońce zacznie je roztapiać. Ale kolana i plecy bolą o każdej porze. Nie mam do nich o to pretensji, tak w Danii kształtuje się wszystkich młodych ludzi — mówi dzisiaj.
Kuźnią charakteru Łukasza Wejcherta była przede wszystkim Herlufsholm, słynna na całą Europę szkoła z internatem. Założona w XVI wieku, wciąż ma ambicje bycia wylęgarnią przyszłych liderów czy to w biznesie, czy w polityce. Co roku organizuje kilka imprez, m.in. zlot absolwentów, podczas którego jedną z atrakcji jest... strzelanie z łuku do drewnianej kaczki. Po to, by po całym dniu obstrzału zostały z niej wióry i chwała dla króla ptaków, który odda finalny strzał.
— Klimat jak w "Harrym Potterze" — kwituje zwykle Dominika Dzierwa-Wejchert, żona prezesa Onetu.
Gry strategiczne
Za wysokim czesnym Herlufsholm kryje się nie tylko legenda, ale i ostra dyscyplina. Obowiązują jednolite stroje, pobudka o 7, jeździć można najwyżej na rowerze. Dla Łukasza Wejcherta wyjazd do internatu oznaczał nie tylko wypłynięcie na nieznane wody. To był także koniec marzeń o zawojowaniu morza.
— W klasie Optymist byłem 14. w mistrzostwach Danii. Zima nie zima, spędzałem 20 godzin tygodniowo na wodzie. Potem już nie miałem możli-wości tak intensywnego treningu — wspomina.
Szybko wpadł w licealny wir. Rywalizacja między chłopakami toczyła się o wszystko. Kto szybciej zje śniadanie, wbiegnie po schodach czy dłużej wytrzyma pod zimnym prysznicem.
— A ja lubię rywalizację, choć nie lubię przegrywać. Zdarzało mi się łamać rakiety tenisowe, kije golfowe... — wylicza Łukasz Wejchert.
O tym, że spokojnego na pozór prezesa potrafi zdominować adrenalina i chęć rewanżu, przekonany jest Michał Dobak.
— Na polu golfowym potrafi wpaść w przesadną ekscytację. Gdy przegrywa, napina się, krew w nim buzuje. I tylko czyha na rewanż. Podobnie zapewne działa w biznesie. Jak nie da się wejść drzwiami, to już kombinuje, którym oknem wskoczyć — śmieje się Michał Dobak.
— Na korcie nie uznaje półśrodków. Markowanie gry nie sprawia mu satysfakcji. Gra siłowo, z nastawieniem na atak. Taki już ma charakter, nawet jak przegra, jest zadowolony, że przegrał, próbując wygrać, a nie próbując nie przegrać — dodaje Tomasz Kosmala, przyjaciel jeszcze z czasów wakacji w Dublinie, niegdyś współtwórca Tenbitu, dziś dyrektor generalny firmy doradczej Syndatis.
Kosmala przyznaje, że biznesowy instynkt pojawił się u Łukasza Wejcherta w czasach liceum. Odstawił gry akcji, postawił na strategię biznesową.
— Zapamiętale graliśmy w "Ports of Call", w której wcielałeś się w rolę armatora budującego swe nawodne królestwo. Godzinami analizowaliśmy poszczególne ruchy — wspomina przyjaciel prezesa Onetu.
W liceum zamiast o wyczynach sportowców Wejchert wolał czytać o biznesie. Codziennie wertował duński odpowiednik "Pulsu Biznesu". Geny buzowały.
— Wieści z tamtejszego rynku kapitałowego pochłaniały mnie na całego. Uwielbiałem śledzić, kto i co kupił, jaką firmę zakłada, w co inwestuje — przekonuje Łukasz Wejchert.
Biały minister
Finansowe ciągoty tłumaczą studia biznesowe w Irlandii. A także to, że bohater tego tekstu przez rok był... ministrem finansów.
— Najstarszy rocznik liceum mógł nosić białe spodnie i tworzył uczniowski rząd. A ten zbierał pieniądze na imprezy. Wprowadziłem kilka zmian, które spowodowały, że nasz budżet urósł z kilkuset do 6 tysięcy euro. Było zabawowo — wspomina.
W Irlandii student Wejchert jakby nieco spoważniał. Nie tylko dobrze się uczył, ale i załapał na staże w szanowanych bankach. Pisał raporty o polskiej giełdzie. A jeszcze kilkanaście miesięcy wcześniej rozwoził po Kopenhadze skrzynki z Carlsbergiem. Na Wyspach rozwijał się w korporacjach i przy każdej okazji opowiadał ojcu o potencjale internetu. Ten jednak aż do czasu Tenbitu nie dał się wciągnąć w biznesplany syna.
— Powrót do kraju to był impuls. Wspólnik ojca przekonał mnie, że na Zachodzie będę się wspinał na szczyt przez długie lata. A w Polsce na gwałt potrzebują takich ludzi jak ja. Razem z Tomkiem Kosmalą i jeszcze jednym kolegą postanowiliśmy wejść w wir polskiego biznesu. Wynajęliśmy mieszkanie na Służewcu, od ręki dostaliśmy pracę na dole drabinki. I zaczęło się — opisuje polskie początki Łukasz Wejchert.
Minuta czterdzieści
W ING szybko awansował. Z pensji 1,8 tys. złotych nagle zrobiło się ponad 10 tysięcy. Ale coś za coś.
— Początki w bankowości to intensywna praca, po 15 godzin na dobę. Wytrzymywał to tempo, okazał się bardzo poukładanym człowiekiem z wysoką kulturą osobistą, otwartym, bez zadęcia. Miał świadomość, że jeśli już kiedyś iść do rodzinnego biznesu, to ze szlifem korporacyjnym w CV — uważa Andrzej Kopyrski.
Po dwóch latach przeszedł do Deutsche Morgan Grenfell, skuszony wielką kasą. I to był błąd.
— Ostrzegali mnie, że w tamtym czasie, gdy Deutsche Bank przejął Grenfell, niewiele będzie się działo. Dostawałem wielką pensję i frustrowałem się, że się nie rozwijam, żyję bez adrenaliny. To wtedy zacząłem na poważnie tworzyć koncepcję startupu w internecie — wspomina Łukasz Wejchert.
Zaczęła się droga do dzisiejszego Onetu usłana... porażkami.
— Było ich mnóstwo, ale się ich nie wstydzę. Na pomysłach MyTribe czy Wyczaj. to sparzyliśmy się, ale i mnóstwo nauczyliśmy. Nie zamierzam udawać, że jestem idealny — deklaruje.
Bo idealna to ma być główna strona Onetu. Potrafi więc wymagać od zespołu, ale w nieco skandynawski sposób. Jego współpracownicy twierdzą, że nie krzyczy, nie strofuje, nie dopinguje stresem. Woli z uśmiechem rozliczać z przestrzelonych sytuacji bramkowych i proponować przesunięcie napastnika do pomocy. Stara się nie komplikować korporacyjnych spraw. Bo w gruncie rzeczy wszystko jest proste. Ale rękę na pulsie trzyma całą dobę. Ostatnio po meczu ukochanej Legii sprawdzał jak szybko wynik pojawi się na Onecie. Wyszło minuta czterdzieści. Szybko? Można by szybciej...
Charlotte05 — to chyba najważniejsza informacja, jaką podczas naszego kilkugodzinnego spotkania uzyskał Łukasz Wejchert. A to nic innego, jak... hasło dostępu do sieci w miejscu spotkania. Bo rzecz podstawowa to być on line. A dlaczego akurat wybrał bistro Charlotte przy warszawskim Placu Zbawiciela?
— To miejsce założyła grupa przyjaciółek. Jedną z nich jest moja żona — przyznaje szef Onetu.
No i mamy małą scenkę, chyba nieźle pokazującą charakter Łukasza Wejcherta. Nawet jak jest w pracy, myśli o rodzinie — żonie i trzech synach. Podczas obiadu czy domowych obowiązków musi z kolei być w sieci. Komputer czy tablet leży sobie niewinnie z boku. On tylko czasem coś tam sobie sprawdza, szpera, testuje.
United przegrywa
— Zdjęcie Łukasza do waszego magazynu wyobrażam sobie tak — otwiera torbę i po kolei wyciąga: iphona, ipada, macbooka i resztę gadżetów. On bardzo się interesuje nowoczesną technologią — przekonuje Andrzej Kopyrski, wiceprezes Pekao SA, który Wejcherta juniora zna od połowy lat 90., gdy był jego szefem w ING.
Sam zainteresowany przyznaje, że gadżety lubi. Ale gadżeciarzem nie jest, tylko entuzjastą nowych technologii, tzw. geekem. Nie tak dawno dostał więc od współpracowników robota, którym można sterować przez internet.
— Najnowszego ipada nie mam. To mój bunt. Apple za często wypuszcza nowe produkty. Nie chcę być niewolnikiem ich marketingu — deklaruje Łukasz Wejchert.
Dlatego wyłączył pocztę głosową w komórce, nie odpowiada na posty na Facebooku. Tylko na maile, bo szanuje swój czas w starciu z technologiami. Ale pierwszy komputer, Spectrum, pamięta do dziś. No i te prymitywne, choć wtedy bardzo wciągające gry. Ulubiona? Niejaki Moon Alert — skakało się kosmicznym łazikiem i strzelało podczas księżycowej misji. Teraz już wszedł w wiek, jak na gracza, dojrzały. Staje w szranki z 10-letnim synem Rysiem. I musi uznawać jego wyższość. Moc małych paluszków sprawia, że w grze piłkarskiej Fifa jego ulubiony Manchester United zwykle przegrywa z Chelsea wspieraną przez Rysia.
W biznesie za to idzie mu znakomicie. Gdy Łukasz Wejchert w TVN i ITI nie może już liczyć na wsparcie ojca, udowadnia, że kierowanie ponad 900-osobową firmą to także jego żywioł. Grupa Onet zarabia poważne miliony i szybko zbliża się do 10-procentowego udziału w przychodach całej grupy TVN. A prezes internetowego potentata zapowiada, że to dopiero początek.
— Wreszcie przyszedł czas, na który czekałem, startując niegdyś z innymi projektami biznesowymi. Użytkownicy i pieniądze lgną do internetu. To, co było dotychczas, to dopiero przystawka. Teraz zaczyna się dziać — przekonuje szef największego portalu w Polsce.
Bez nazwiska
Pierwsze pokolenie buduje, drugie tańczy, trzecie pucuje buty — mawiają Anglosasi. Pewnie niedługo to przysłowie będzie popularne także w Polsce. Tajemnicą poliszynela jest, że dzieci polskich milionerów są często frazą pośrodku cytowanego powiedzenia. Choć Łukasz Wejchert sam tego nie mówi, jego znajomi przyznają, że jest świadomy plusów i minusów nazwiska, które nosi. Wciąż nie brakuje głosów, że pozycję w Onecie zawdzięcza właśnie nazwisku.
— Gdy po studiach w Irlandii zaczynał pracę w polskiej bankowości, pokazał, że mógłby zajść bardzo wysoko. Miał samozaparcie i entuzjazm do pracy po kilkanaście godzin na dobę. Pracował ciężko, odnosił sukcesy sam, bez wsparcia rodziny. Wydaje mi się, że robił to również dlatego, by pokazać, że nie zamierza jechać na nazwisku. Dziś jest cennym aktywem Onetu, a nie jego obciążeniem — uważa Michał Dobak, przyjaciel z długim stażem.
I dodaje:
— Wielu potomków milionerów w naszym kraju to zmarnowane pokolenie. Łukasz jest z generacji tych na maksa i hardkorowych, ale nie jest zepsuty. Zaskakuje ułożeniem, kulturą pracy, skromnością. Zamiast bywać, woli być z rodziną. Z tego, co wiem, rodzice nie hodowali go w luksusie.
Z Onetem więc sprawa nie była taka oczywista. Junior wolał działać na własny rachunek, ewentualnie wspierając się kapitałem z zewnątrz. Jan Wejchert długo namawiał go do wejścia w tryby rodzącej się korporacji. Czym przekonał syna?
— Metaforą. Mówił, że już zbudował infrastrukturę i mogę z niej korzystać, a tym samym szybciej osiągnę sukces. On zbudował parter domu na ładnej działce, ja dobuduję swoje piętro — wspomina 37-letni dziś Łukasz Wejchert.
Życie na bańce
Po kilku kwartałach asystowania wiceprezesowi i pracy w pionie sprzedaży w TVN, mógł zacząć budować projekt w sieci. Jako że do kłopotów Optimusa i przejęcia Onetu było jeszcze kilka lat, Łukasz Wejchert z kolegami wzięli się za młodzieżowy Tenbit. Pochłonął kilka milionów dolarów. Efekty? Były, choć nie od razu.
— Pomogło nam to, że Łukasz nie przywiązywał się do swoich idei. To znaczy potrafił je egzekwować, ale jak widział ślepą uliczkę, łapał elastyczność. Początkowo Tenbit miał być kolejnym portalem informacyjnym. Gdy zobaczył, że to jednak nie to, bez żalu, w jeden dzień odwrócił koncepcję do góry nogami — opowiada Tomasz Misiak, współtwórca Tenbitu.
Szybka decyzja okazała się słuszna o tyle, że Tenbit nie podzielił losów Arena.pl, Jojo.pl czy Poland.com. Przed pęknięciem bańki internetowej w 2000 roku zaczął wychodzić na zero. Przepis: mała redakcja, dużo rozrywki i społeczności, no i kasa, misiu, kasa.
— Ruszyliśmy z programem w telewizji, zarabialiśmy na SMS-ach od widzów. Po dwóch latach mieliśmy 0,5 mln zł przychodów miesięcznie, ale i Onet w kieszeni. Na coś trzeba się było zdecydować — tłumaczy Łukasz Wejchert.
I choć uwielbiał biurowe przerywniki z grą zręcznościową o wdzięcznym tytule "Malbork", to wybrał aktywa kupione od Optimusa.
— Tenbit to była paczka ludzi nie raz siedzących po nocach nad projektami. Onet to już dla Łukasza krok do przodu, w stronę korporacji — uważa Tomasz Misiak.
Ale wtedy, na przełomie wieków, nieco ponad 25-letni junior biznesowego rodu nie miał najlepszej passy.
— Przejęcie Onetu samo w sobie, nawet za 120 milinów dolarów, nie było złym pomysłem. Ale timing był fatalny, choć to już zrządzenie losu, że akurat wtedy bańka pękła — przyznaje biznesmen.
Wtedy nie marzyło się o 15 milionach użytkowników na przypadające właśnie 15-lecie firmy. Na mieście świeciło się oczami. "Życzliwi" dowcipkowali, że w ITI mają, co chcieli, skoro chłopakowi kupili drogą zabawkę.
— Wpakowaliśmy się na całego i nie było drogi odwrotu, no chyba że zamknięcie biznesu. Ale czuliśmy nadchodzące odbicie, Onet wciąż zwiększał zasięg, choć zwolnienia objęły 40 procent załogi. No i jesteśmy dekadę później, zarabiamy miliony, koszty trzymamy w ryzach — kwituje prezes Onetu.
Czy w kryzysowych latach rozważał odejście z firmy? W życiu. Nie trafiło na wypieszczonego mamisynka. Pracował na nagrodę i teraz ją dostaje w postaci wyników Onetu.
Z łuku do kaczki
Bez kieszonkowego, w szkole z internatem, z żeglarskimi marzeniami — to trzy migawki wspomnień z Danii, gdzie spędził młodzieńcze lata. Za granicę wyjechał z matką jako kilkulatek, już po rozwodzie rodziców. I tak naprawdę to w Danii się wychowywał, kończył podstawówkę i liceum, to stamtąd przywiózł już prawie niesłyszalny — ale jednak — akcent. Przesiąkł protestanckim klimatem?
— Idea kieszonkowego do dziś wydaje mi się niezbyt roztropna. Duńczycy mawiają, że trzeba coś samemu osiągnąć, żeby umieć się tym cieszyć. Z podobnego założenia wychodzili moi rodzice. Stąd wiem, że truskawki najlepiej zbiera się jeszcze przed świtem, zanim słońce zacznie je roztapiać. Ale kolana i plecy bolą o każdej porze. Nie mam do nich o to pretensji, tak w Danii kształtuje się wszystkich młodych ludzi — mówi dzisiaj.
Kuźnią charakteru Łukasza Wejcherta była przede wszystkim Herlufsholm, słynna na całą Europę szkoła z internatem. Założona w XVI wieku, wciąż ma ambicje bycia wylęgarnią przyszłych liderów czy to w biznesie, czy w polityce. Co roku organizuje kilka imprez, m.in. zlot absolwentów, podczas którego jedną z atrakcji jest... strzelanie z łuku do drewnianej kaczki. Po to, by po całym dniu obstrzału zostały z niej wióry i chwała dla króla ptaków, który odda finalny strzał.
— Klimat jak w "Harrym Potterze" — kwituje zwykle Dominika Dzierwa-Wejchert, żona prezesa Onetu.
Gry strategiczne
Za wysokim czesnym Herlufsholm kryje się nie tylko legenda, ale i ostra dyscyplina. Obowiązują jednolite stroje, pobudka o 7, jeździć można najwyżej na rowerze. Dla Łukasza Wejcherta wyjazd do internatu oznaczał nie tylko wypłynięcie na nieznane wody. To był także koniec marzeń o zawojowaniu morza.
— W klasie Optymist byłem 14. w mistrzostwach Danii. Zima nie zima, spędzałem 20 godzin tygodniowo na wodzie. Potem już nie miałem możli-wości tak intensywnego treningu — wspomina.
Szybko wpadł w licealny wir. Rywalizacja między chłopakami toczyła się o wszystko. Kto szybciej zje śniadanie, wbiegnie po schodach czy dłużej wytrzyma pod zimnym prysznicem.
— A ja lubię rywalizację, choć nie lubię przegrywać. Zdarzało mi się łamać rakiety tenisowe, kije golfowe... — wylicza Łukasz Wejchert.
O tym, że spokojnego na pozór prezesa potrafi zdominować adrenalina i chęć rewanżu, przekonany jest Michał Dobak.
— Na polu golfowym potrafi wpaść w przesadną ekscytację. Gdy przegrywa, napina się, krew w nim buzuje. I tylko czyha na rewanż. Podobnie zapewne działa w biznesie. Jak nie da się wejść drzwiami, to już kombinuje, którym oknem wskoczyć — śmieje się Michał Dobak.
— Na korcie nie uznaje półśrodków. Markowanie gry nie sprawia mu satysfakcji. Gra siłowo, z nastawieniem na atak. Taki już ma charakter, nawet jak przegra, jest zadowolony, że przegrał, próbując wygrać, a nie próbując nie przegrać — dodaje Tomasz Kosmala, przyjaciel jeszcze z czasów wakacji w Dublinie, niegdyś współtwórca Tenbitu, dziś dyrektor generalny firmy doradczej Syndatis.
Kosmala przyznaje, że biznesowy instynkt pojawił się u Łukasza Wejcherta w czasach liceum. Odstawił gry akcji, postawił na strategię biznesową.
— Zapamiętale graliśmy w "Ports of Call", w której wcielałeś się w rolę armatora budującego swe nawodne królestwo. Godzinami analizowaliśmy poszczególne ruchy — wspomina przyjaciel prezesa Onetu.
W liceum zamiast o wyczynach sportowców Wejchert wolał czytać o biznesie. Codziennie wertował duński odpowiednik "Pulsu Biznesu". Geny buzowały.
— Wieści z tamtejszego rynku kapitałowego pochłaniały mnie na całego. Uwielbiałem śledzić, kto i co kupił, jaką firmę zakłada, w co inwestuje — przekonuje Łukasz Wejchert.
Biały minister
Finansowe ciągoty tłumaczą studia biznesowe w Irlandii. A także to, że bohater tego tekstu przez rok był... ministrem finansów.
— Najstarszy rocznik liceum mógł nosić białe spodnie i tworzył uczniowski rząd. A ten zbierał pieniądze na imprezy. Wprowadziłem kilka zmian, które spowodowały, że nasz budżet urósł z kilkuset do 6 tysięcy euro. Było zabawowo — wspomina.
W Irlandii student Wejchert jakby nieco spoważniał. Nie tylko dobrze się uczył, ale i załapał na staże w szanowanych bankach. Pisał raporty o polskiej giełdzie. A jeszcze kilkanaście miesięcy wcześniej rozwoził po Kopenhadze skrzynki z Carlsbergiem. Na Wyspach rozwijał się w korporacjach i przy każdej okazji opowiadał ojcu o potencjale internetu. Ten jednak aż do czasu Tenbitu nie dał się wciągnąć w biznesplany syna.
— Powrót do kraju to był impuls. Wspólnik ojca przekonał mnie, że na Zachodzie będę się wspinał na szczyt przez długie lata. A w Polsce na gwałt potrzebują takich ludzi jak ja. Razem z Tomkiem Kosmalą i jeszcze jednym kolegą postanowiliśmy wejść w wir polskiego biznesu. Wynajęliśmy mieszkanie na Służewcu, od ręki dostaliśmy pracę na dole drabinki. I zaczęło się — opisuje polskie początki Łukasz Wejchert.
Minuta czterdzieści
W ING szybko awansował. Z pensji 1,8 tys. złotych nagle zrobiło się ponad 10 tysięcy. Ale coś za coś.
— Początki w bankowości to intensywna praca, po 15 godzin na dobę. Wytrzymywał to tempo, okazał się bardzo poukładanym człowiekiem z wysoką kulturą osobistą, otwartym, bez zadęcia. Miał świadomość, że jeśli już kiedyś iść do rodzinnego biznesu, to ze szlifem korporacyjnym w CV — uważa Andrzej Kopyrski.
Po dwóch latach przeszedł do Deutsche Morgan Grenfell, skuszony wielką kasą. I to był błąd.
— Ostrzegali mnie, że w tamtym czasie, gdy Deutsche Bank przejął Grenfell, niewiele będzie się działo. Dostawałem wielką pensję i frustrowałem się, że się nie rozwijam, żyję bez adrenaliny. To wtedy zacząłem na poważnie tworzyć koncepcję startupu w internecie — wspomina Łukasz Wejchert.
Zaczęła się droga do dzisiejszego Onetu usłana... porażkami.
— Było ich mnóstwo, ale się ich nie wstydzę. Na pomysłach MyTribe czy Wyczaj. to sparzyliśmy się, ale i mnóstwo nauczyliśmy. Nie zamierzam udawać, że jestem idealny — deklaruje.
Bo idealna to ma być główna strona Onetu. Potrafi więc wymagać od zespołu, ale w nieco skandynawski sposób. Jego współpracownicy twierdzą, że nie krzyczy, nie strofuje, nie dopinguje stresem. Woli z uśmiechem rozliczać z przestrzelonych sytuacji bramkowych i proponować przesunięcie napastnika do pomocy. Stara się nie komplikować korporacyjnych spraw. Bo w gruncie rzeczy wszystko jest proste. Ale rękę na pulsie trzyma całą dobę. Ostatnio po meczu ukochanej Legii sprawdzał jak szybko wynik pojawi się na Onecie. Wyszło minuta czterdzieści. Szybko? Można by szybciej...
