Nadwyżka osiągnięta w styczniu i lutym jest aż o połowę wyższa niż poprzedni rekord z końca 2020 r. Zmianę ewidentnie dostrzega rynek walutowy, na którym złoty przełamuje istotne bariery i wraca do poziomów z okresu początku wojny w Ukrainie.
Pamiętać jednak należy, że nadwyżka handlowa to nie jest coś, czym powinno się nadmiernie ekscytować. Mógłby być to powód do dumy w czasach merkantylizmu lub koncertu mocarstw, kiedy akumulacja twardego pieniądza (najczęściej złota) była jakimś sygnałem siły kraju (swoją drogą, może trochę wracamy do tego typu sentymentów). Teraz to ważny wskaźnik, który pokazuje różne procesy – niektóre z nich możemy traktować pozytywnie, inne negatywnie. Nadwyżka oznacza, że dużo sprzedajemy za granicę w relacji do tego, co kupujemy. To sygnalizuje, że mamy atrakcyjne ceny dla zagranicznych kupców i nieatrakcyjne dla krajowych – dobrze dla firm, gorzej dla konsumentów. Oznacza to też, że zwiększamy oszczędności krajowe w relacji do tego, co inwestujemy w aktywa trwałe (maszyny, urządzenia, budynki) – dobrze dla wiarygodności kredytowej w krótkim okresie, gorzej dla długookresowego rozwoju. Jest to też w pewnej mierze sygnał, że przemija największa fala kryzysu energetycznego – to akurat dobrze dla wszystkich.

Krótko o danych. W lutym nadwyżka w handlu towarami i usługami Polski wyniosła 5,6 mld EUR. Rok temu w analogicznym miesiącu był to niecały miliard euro, a trend był spadkowy. Głównym komponentem odpowiedzialnym za wzrost jest saldo handlu samymi towarami, które wyniosło w lutym 2,2 mld EUR, wobec 1,6 mld EUR deficytu przed rokiem. Poprawa jest możliwa dzięki temu, że z kopyta ruszył eksport motoryzacyjny dzięki większej dostępności komponentów, a jednocześnie zwalnia eksport surowców – energii z powodu spadku cen oraz zbóż z powodu wyhamowania importu z Ukrainy. Innym ważnym powodem poprawy salda jest fakt, że polskie firmy redukują zakupy zapasów, zarówno komponentów jak i towarów gotowych. Mają ich za dużo w magazynach po okresie pandemii, a jednocześnie bardzo słabo wygląda bieżąca sprzedaż konsumentom. Redukują więc import.
To, ile sprzedajemy i kupujemy, jest jednak tylko objawem głębszych procesów toczących się w gospodarce. Niektóre z nich to zmiany czysto cykliczne, inne strukturalne i długookresowe. Wymienię najważniejsze, szeregując zjawiska od przejściowych do trwałych.
Po pierwsze, obserwujemy w gospodarce załamanie popytu krajowego, wywołane spadkiem dochodów konsumentów, redukcją zapasów i redukcją niektórych inwestycji (choć akurat inwestycje ogółem rosną). Popyt krajowy w Polsce spada mocniej niż w innych krajach, dlatego Polska zaczyna kupować mniej niż sprzedaje innym. Gospodarka jest prawdopodobnie w recesji.
Po drugie, obserwujemy wygaszenie części wstrząsów gospodarczych wywołanych przez wojnę. Ceny energii spadają, a Polska jest importerem netto energii i korzysta na spadku cen. Mniejsze jest też zapotrzebowanie na tranzyt towarów z Ukrainy – tranzyt, który w pewnych branżach jak wiemy okazał się tylko importem (zboże wjeżdżało do Polski, ale nie wyjeżdżało dalej). Do tego dochodzi odblokowanie motoryzacji po dwóch latach zastoju wywołanego niedostępnością komponentów, co znacząco poprawia polski eksport.
Po trzecie, widzimy w danych efekty dużych inwestycji zagranicznych z ostatnich lat. Polska jest wielkim dostawcą tanich pracowników dla zagranicznych firm produkcyjnych i usługowych. Zyskujemy dzięki temu dostęp do technologii i kapitału, choć płacimy za to cenę niższych płac w przeliczeniu na euro.
Rynek finansowy przyjmuje te dane optymistycznie, bo one oznaczają, że w krótkim okresie Polska znacząco redukuje zapotrzebowanie na zagraniczne finansowanie. Złoty więc się umacnia (zresztą rynek rozumiał kierunek poprawy salda już od wielu tygodni). Gospodarka odzyskuje stabilność. Na to wszystko trzeba patrzeć jak na zjawiska pozytywne. Natomiast trzeba rozumieć, że za nadwyżką handlową kryją się relatywnie niskie płace (w relacji do wydajności) i rosnące oszczędności firm. To, czy to dobrze czy źle, jest już znacznie bardziej złożonym problemem.